Finał Ligi Mistrzów, czyli kolejna bezsenna noc rodu Inzaghich

Finał Ligi Mistrzów, czyli kolejna bezsenna noc rodu Inzaghich

9 June 2023

Filippo w 2007 roku strzelił Liverpoolowi dwa gole, rozstrzygając finał Ligi Mistrzów na korzyść Milanu. Jego brat jako piłkarz nawet się do tego trofeum nie zbliżył. Ale teraz ma na to szansę jako trener. Role w rodzinie się odwróciły.

To będzie bezsenna noc w przededniu meczu i bezsenna noc po ostatnim gwizdku. Zgaduję, że Giancarlo Inzaghi to najbardziej sfatygowany człowiek tegorocznej edycji Ligi Mistrzów, choć ani nie musi grać, ani trenować. Ale to on zawsze najbardziej z całej rodziny brał wyniki do siebie. Stambuł już kiedyś złamał mu serce. Nie dość, że jego syn Filippo nie zagrał ostatecznie w finale w 2005 roku, to w dodatku Milan został upokorzony przez Liverpool. Senior rodu potrafi być realistą. Ale nie dopuszcza przygotowywania się do porażki. Mimo że Simone nie ma w teorii wielu argumentów, by jego Inter zatrzymał Manchester City.

FILIPPO LEPSZY NA BOISKU

Przed laty, kiedy bracia biegali jeszcze w krótkich spodenkach po boiskach Serie A, w telewizji Sky ukazał się materiał o całym rodzie. Mama Marina żaliła się dziennikarzom, że ojciec Giancarlo radzi sobie ze stresem gorzej niż jego dwa gigantyczne powody do dumy. Obiektywnie — większą częstotliwość wzlotów gwarantował Filippo. Bezsprzecznie lepszy piłkarz. Trzykrotny mistrz Włoch, dwukrotny triumfator Ligi Mistrzów, mistrz świata. Simone sięgnął raz po Scudetto, ale odkładając osiągnięcia drużynowe — był po prostu gorszym piłkarzem.

RODZINA BEZ ZAZDROŚCI

Role w drugim życiu, już w garniturach, totalnie się odwróciły. Dziś Filippo może tylko pomarzyć o statusie Simone. Nie ma w nim jednak krzty zazdrości. Cała rodzina rozmawia ze sobą przez telefon po każdym meczu braci. Do dziś! A ojciec Giancarlo po awansie Interu do Ligi Mistrzów zadzwonił do Simone 10 minut po tym, jak uczynił to Filippo. On sam pierwszą robotę w seniorskiej piłce dostawał jeszcze od Silvio Berlusconiego, którego był pupilem. Spalił się w Milanie i nigdy nie podniósł. Epizod w Bolonii na poziomie Serie A był o tyle przykry, że dostał kwit ze zwolnieniem po blamażu na własnym boisku 0:4 ze słabiutkim Frosinone. W Simone tez ciśnięto gromami, bo angaż w ukochanym Lazio był w zasadzie dziełem przypadku.

START Z PRZYPADKU

Krewki prezydent Claudio Lotito pogonił Stefano Piolego po przegranych derbach Wiecznego Miasta w 2016 i uparł się na Marcelo Bielsę. Argentyńczyk przyjął ofertę, ale błyskawicznie zrezygnował. Jeszcze latem, kiedy okazało się, że dostał transferowe obietnice bez pokrycia. Simone sposobił się wtedy, by przejąć drugi klub Lotito — Salernitanę. Dostał awans z konieczności. Wskoczył na karuzelę na Stadio Olimpico, bo nie było nikogo pod ręką. Owszem, 17 maja 2017 przegrał finał Coppa Italia przeciwko Juve. Ale od tej pory w decydujących meczach zawsze był górą. Jego aktualna seria to siedem wygranych finałów.

Kiedy przejmował Lazio, klub był na szarym końcu ligi w liczbie sprzedanych karnetów. Największe gwiazdy nawet nie chciały tam dłużej grać. Balde Keita nie odbierał od niego telefonów, bo nie chciał odpowiadać na pytanie, czy w ogóle zamierza kiedykolwiek pojawić się z powrotem na treningach. Juan Sebastian Veron nie mógł uwierzyć, że jego dawny kompan z boiska poszedł w trenerkę. Inny z nich, Giuliano Giannichedda przekonywał, że z tej mąki będzie chleb, ale nie od razu. Czego najlepszym dowodem były spekulacje, że Lotito przymierzał się, by w pewnym momencie zepchnąć go w przepaść i zatrudnić nieudacznika — Vincenzo Montellę. Miał jednak wystarczająco dużo oleju w głowie, by zapanować nad własnym temperamentem. Inzaghi zwykł wymagać piekielnie dużo od swojego zespołu.

TRUDNE POCZĄTKI W INTERZE

Puchar i dwa Superpuchary Włoch nie przeszkodziły mu definiować Lazio w 2019 roku jako zespołu, który „ani nie jest super, ani nie jest zbieraniną kompletnych osłów”. Gdy w Interze pojawił się wakat po odejściu Antonio Contego, wydawał się od początku naturalnym kandydatem. Wywrotka w poprzednim sezonie i harakiri bramkarza Radu z Bologną u schyłku poprzednich rozgrywek sprawiły, że Milan dostał Scudetto na tacy.

WCIĄŻ BEZ ZWOLNIENIA

W bieżącej kampanii nie było opcji, żeby podskoczyć Napoli. Ale cała para od pewnego momentu poszła na Ligę Mistrzów. Udało się odczarować portugalską klątwę — odprawić Porto i Benfikę, które straszyły wcześniej Juventus. Oraz udało się przede wszystkim przetrwać kryzys, choć już w listopadzie ścinano mu głowę. Warto jednak zaznaczyć, że Inzaghi jeszcze nigdy nie stracił roboty jako trener. Kiedyś ten czas nadejdzie. Lecz najwcześniej dopiero w przyszłym sezonie.

FINAŁ LIGI MISTRZÓW: INTER ROZPALIŁ NADZIEJĘ

Rezultaty ligowe były obciachem. Inter doznał aż dwunastu porażek. A to ledwie mieści się w głowie. Kiedy jednak przyszedł etap wciskania gazu — rozpalili nadzieję. Od 23 kwietnia przegrali tylko raz, przeciwko Napoli. Pozostałych jedenaście meczów wygrali. W tym przede wszystkim dwa starcia w półfinale Ligi Mistrzów przeciwko Milanowi. A Romelu Lukaku ponownie zaczął przypominać piłkarza. Z upływem czasu w zasadzie tak istotnego, jak podczas pierwszego pobytu na Giuseppe Meazza, przez co duet z Lautaro Martinezem odzyskał dawny charm.

FINAŁ LIGI MISTRZÓW: KOLEJNE TROFEUM RODU INZAGHICH?

Przed trzema laty Filippo został poproszony o szczerą ocenę talentów brata. Przyznał, że Simone miał większy potencjał, ale był słabszy fizycznie, częściej trapiły go kontuzje. Wskazał nawet: „Ten człowiek zdobył niegdyś cztery gole w jednym meczu Ligi Mistrzów, a i tak nie wywróciło to jego życia do góry nogami w sensie pozytywnym. Gdyby nie problemy z plecami, przerósłby mnie, bo był lepszy technicznie”. Niezależnie od laurki, to Filippo wpakował dwa gole Liverpoolowi w 2007 roku, by dać rodowi jedną z najpiękniejszych nocy w historii. Taką, po której papa Giancarlo też nie mógł zasnąć, choć z przepływu adrenaliny i endorfin. Już wkrótce jego serce zabije ponownie mocniej, gdy kolejny potomek wyjdzie z tunelu obok pucharu, którego smak znał tylko Pippo. Człowiek, który dla odmiany jako trener pewnie się nawet do uszatego trofeum nigdy nie zbliży.

TEKST: FILIP KAPICA (CANAL+SPORT)

Udostępnij