Odświeżona przez Luisa De La Fuente Hiszpania na Euro 2024 łączy w sobie najlepsze piłkarskie cechy różnych regionów.
Brzemię wielkości, oczekiwań i wczorajszych sukcesów. Tak można w skrócie opisać reprezentację Hiszpanii z minionej dekady. Reprezentację, której nie kibicuje pewna część obywateli Hiszpanii, bo nie Hiszpanów – tak by sami o sobie powiedzieli. Reprezentację, która, inaczej choćby jak Włosi czy Polacy, nie może doładować się energią wyśpiewywanych w ekstazie zwrotek hymnu, bo hymn nie ma słów. Reprezentacji, w której część piłkarzy, jak wyżej wspomniani obywatele, prywatnie wyżej stawiała czy stawia Katalońskość, czy Baskijskość niż Hiszpańskość.
La Furia Roja, jak się o niej mówi, przez dekady grała jak nigdy i przegrywała jak zawsze, by wreszcie dzięki sprawczości mędrca „Sabio” Luisa Aragonesa sięgnąć szczytu w 2008 roku. A za sprawą mądrości jego następcy Vicente del Bosque trzymać się go przez kolejne 4 lata, inkasując 3 najcenniejsze puchary w futbolu międzypaństwowym. Tamto genialne pokolenie, które z roku na rok mniej lub bardziej się wykruszało, a równocześnie starzało, ale które dzięki być może zdrowemu rozsądkowi kolejnych selekcjonerów, a być może tylko ich strachowi przed tzw. ostrym cięciem, decydowało o sile kadry jeszcze do ostatniego mundialu. Reprezentacja oparta na wodzie i ogniu, czyli Barcelonie i Realu sukcesywnie osuwała się w hierarchii europejskiego i światowego futbolu od dobrych kilku lat. Jeszcze z 6-8 lat temu nie wypadało nie mówić o nich „jeden z kandydatów do wygrania turnieju”. Ostatnio z kurtuazji „silny europejski zespół utkany z wielkich nazwisk klasowych graczy”.
Gdy po nieudanym mundialu w Katarze z kadrą żegnał się Luis Enrique, kontrowersyjny w wyborach i koncepcjach, Luis Rubiales, ówczesny szef, zamieszanej w nie lada skandale, hiszpańskiej federacji, na następcę Aragończyka wybrał Baska Luisa de la Fuente, zasiedziałego od lat w centrali na selekcjonerskich stołkach w młodzieżówkach. Kto nie pasjonował się futbolem juniorskim, w którym Hiszpanie od lat wiedli prym, ten nie miał pojęcia cóż to za jegomość. Owszem, miał sukcesy. Nie mógł jednak się równać pijarowo Julenowi Lopetegiemu, który przeszedł identyczną drogę parę lat wcześniej. Tyle że tamten tuż przed mundialem w Rosji wyleciał z hukiem za romans z Realem Madryt. De la Fuente „na sumieniu” miał zaś tylko wiernopoddańczość pryncypałowi Rubialesowi, którego dalsze losy wszyscy znamy. Ta postawa w oczach wielu była, jeśli nie jedyną, to przodującą cechą, czytaj atutem, nowego selekcjonera.
Owszem, zdrowy rozsądek podpowiadał, że Fuente, znający doskonale z młodzieżówek wielu, już w tamtym momencie, młodych „seniorów pełną gębą”, dostał stery La Furii, by ją wreszcie realnie odmłodzić. Zerwać z piękną, ale już obciążającą kadrę historią minionych sukcesów w osobach nieodklejalnych od reprezentacji kilku nazwisk. Ale nikt tego łysiejącego pana z siwym zarostem nie kupował w ciemno. On sam też nie wyglądał u zarania pracy na gościa, który ma przygotowany jakikolwiek plan. O strategii nie wspominając.
Pierwsze powołania najlepiej o tym świadczyły. Trudno było w nich znaleźć jakiś wspólny mianownik. Zarys tego, do czego De la Fuente zmierza. W sumie niemal do odczytania finałowej listy na aktualne Euro miało się ciągle to samo wrażenie. De la Fuente działał trochę ad hoc. Jego wybory to była i jest mieszanka oczywistości, nagłych niespodzianek, autorskich wyborów i zmieniających się w ciągu ostatnich miesięcy wizji tzw. kotwic tej reprezentacji. Na konkretnych przykładach wyglądało to tak:
W tym całym pozornie nielogicznym bałaganie De la Fuente czuł się jak ryba w wodzie. I, przyznajmy, krok po kroku (pracuje raptem 1,5 roku) się odgruzowywał. Żonglował nazwiskami i koncepcjami. Te ostatnie często rodziły się trochę niezależnie od niego samego i budowanej przez niego strategii. Przykład to nowa siła skrzydeł. Hiszpania wcześniej nie miała takich ludzi jak Nico i Yamal. De la Fuente sięgnął po prostu po to, co dla każdego było oczywiste, by zdynamizować i zwielokrotnić siłę ataku.
Bask na pewnie nie jest ortodoksem. Nie ma jakieś własnej wypracowanej filozofii futbolu. Nie jest też szalonym eksperymentatorem w stylu Lucho. On w swoim piłkarskim laboratorium korzysta z w miarę bezpiecznych i sprawdzonych w futbolu receptur. Jeśli już coś dodaje od siebie, to powiedzmy łyżeczkę, nie całą fiolkę składniku. I bez oporów wyrzuca do kosza otrzymaną w ten sposób substancję, jeśli widzi, że na rynku pojawił się nowy, w tym konkretnym momencie lepszy składnik. Przykład to rezygnacja z kotwicy z San Sebastian. Zubimendi, Merino, Oyarzabal stali się graczami drugiego wyboru.
To, co finalnie stworzył przed Euro, nie okazało się piłkarskim Frankensteinem, choć w sumie jest zlepkiem różnych stylów. Hiszpania jest jak kameleon. Może zmonopolizować jak dawniej posiadanie piłki. Ale by wygrać i to wysoko wcale nie musi tego robić jak w meczu z Chorwacją. Może też na pewnym etapie spotkania zamęczyć rywala jałowym podawaniem piłki np.: od Carvajala do Le Normanda, by zupełnie bez ostrzeżenia załatwić przeciwnika na zimno kilkoma błyskotliwymi, szybkimi kombinacjami. A potem oddać mu piłkę. Tych scenariuszy jest bez liku. I na nieszczęście przeciwników to nie oni decydują, który wchodzi w danym momencie na scenę.
De la Fuente dotąd trafiał też z wyjściową jedenastką. Niektóre pozycje były oczywiste. Być może większość z nich. Być może co drugi kibic obstawiłby taki sam skład. Ale liczy się, że decyzję podjął selekcjoner. Że kadra ta przechylona jest na bramkę przeciwnika, a nie własną. Że udało się stworzyć bardzo ciekawe trio w środku, które — co nie mniej ważne — nie przeszkadza sobie na boisku. Rodri- Pedri- Fabian – to tylko pozornie oczywista oczywistość. Tego trzeciego — z pewną przesadą — można by wręcz nazwać odkryciem De la Fuente. Nie jedynym zresztą. Bo kto przed Euro widziałby Cucurellę w roli titular (zawodnik pierwszego składu)?
Na razie Hiszpania kradnie serca nawet tych, którzy albo o niej trochę już ostatnio zapomnieli, albo po prostu lubują się w dynamicznej, ofensywnej piłce. Padają opinie, że medal być musi. Najlepiej złoty, bo któż tak równie pięknie w piłkę gra na niemieckich stadionach. Nie jest to fatamorgana. Hiszpania z tymi ludźmi nie musi trząść się nawet na widok niemieckiej maszyny, która — ustami jej gwiazdorów Ruedigera i Kroosa — chce czerpać przecież z madryckich wzorców. To jednak La Furia Roja łączy w sobie narodowościowe, ale przede wszystkim piłkarskie kastylijskie, katalońskie czy baskijskie DNA. Każde inne. Każde groźne. I każde jakościowe. I pod batutą tego schowanego w cieniu swoich gwiazd 63-latka nieźle wymieszane. Czas odłożyć wielką historię z przełomu dekad na muzealne półki. Niech Hiszpania napisze nowy jej rozdział.
AUTOR: PIOTR LABOGA (CANAL+SPORT)