Patrzysz na niego i myślisz: „Bez kija nie podchodź”. Wystrzyżone toto, wytatuowane, wyrośnięte, wyżyłowane. Poznajesz bliżej, czytając wywiady, wsłuchując się w opowieści z szatni jego kolegów, których pierwsze wrażenie było takie jak twoje i stwierdzasz, że rzeczywiście czasami pozory mylą. W tym przypadku „czasami” nazywa się Gianluca Scamacca, w londyńskich kręgach przywitany jako Scammaca, i nie jest żadnym wykidajło tylko maminsynkiem, z włoska zwanym mammone.
O mamie i przy okazji o młodszej siostrze tylko dobrze, z miłością i wdzięcznością, bez cienia zawstydzenia, że takiemu twardemu chłopu jak on nie wypada publicznie przyznawać się do uczuć. Nie ma z tym problemu, bo wiadomo rodzina rzecz najważniejsza, a dla niego rodzina to mama, która towarzyszyła mu na każdym kroku kariery rozpoczętej w Rzymie, kontynuowanej w Holandii, następnie płynącej przez kolejne włoskie miasta z ostatnim przystankiem w Sassuolo i zakotwiczonej na czas jakiś w Londynie.
Drugi Balotelli