Po dwóch latach Radosław Majecki znów zagrał w AS Monaco. Został bohaterem, ale nic nie zwiastuje, by jego sytuacja miała się poprawić.
Kiedy w styczniu 2020 roku Radosław Majecki podpisywał umowę z AS Monaco, rysowała się przed nim świetlana przyszłość. Do końca ówczesnego sezonu miał jeszcze zostać na wypożyczeniu w Legii, a potem wyjechać do czołowego klubu Ligue 1 i powalczyć o bluzę z numerem 1, równocześnie mieszkając w wyjątkowo pięknym miejscu. U stóp Alp, nad Morzem Śródziemnym. Bajka. 20-letni wówczas polski bramkarz nie mógł wtedy wiedzieć, że to nie miało prawa się udać.
W 2011 roku AS Monaco było w strefie spadkowej 2. ligi francuskiej. Klub uratował wtedy Dymitr Rybołowlew, rosyjski oligarcha. Przejął 66% akcji klubu i pieniądze zaczęły płynąć szerokim strumieniem. Po powrocie do Ligue 1 w 2013 roku do klubu z Księstwa trafili m.in. James Rodriguez, Joao Moutinho, Ricardo Carvalho, Radamel Falcao, Eric Abidal, czy, mało wówczas jeszcze znany Anthony Martial i kompletnie anonimowy Fabinho. Pół roku później dołączył jeszcze Dimitar Berbatow. W klubie zaczynał właśnie pracę Luis Campos, dziś doradca do spraw sportowych w PSG, odgrywający de facto rolę odpowiedzialnego za transfery. To samo robił w Monaco.
To w dużej mierze on zbudował zespół, który w 2015 roku dotarł do ¼ finału Ligi Mistrzów pod batutą Leonardo Jardima. Wkrótce doszło jednak do przebudowy drużyny, za którą odpowiadał oczywiście Campos. Efekt był jeszcze lepszy. Sezon 2016/17 okazał się fantastyczny. Monaco niespodziewanie zdobyło mistrzostwo i dotarło do półfinału Ligi Mistrzów. Liderem obrony był Kamil Glik, a pierwsze skrzypce grali między innymi Benjamin Mendy, Fabinho, Tiemoue Bakayoko, Bernardo Silva (pozyskany z rezerw Benfiki za ponad 15 mln euro!), Thomas Lemar, Radamel Falcao, Kylian Mbappe… Na sprzedaży tych zawodników Monaco zarobiło setki milionów euro. Ale kiedy odnosiło te sukcesy, Luisa Camposa w klubie już nie było. Przez kolejne lata brakowało osoby, która odpowiednio pokierowałaby polityką sportową klubu. W AS Monaco zapanował chaos. W sezonie 2018/19 8-krtony mistrz Francji o mało nie spadł z ligi.
Dopiero zatrudnienie Paula Mitchella latem 2020 roku na stanowisku dyrektora sportowego pozwoliło ustabilizować klub. Mitchell w przeszłości pracował m.in. dla klubów z rodziny Red Bulla (RB Lipsk, Red Bull Salzburg, Red Bull Bragantino). Razem z nim do klubu przyszedł nowy trener Niko Kovac. Obaj mieli konkretną wizję gry zespołu, jak i profilu bramkarza, którego będą potrzebować. Grający nowocześnie, daleko od własnej bramki, asekurujący wysoko ustawioną linię obrony. Jednym z głównych kryteriów przy doborze golkipera była dobra gra nogami.
I tu wracamy do meritum. Kiedy Radosław Majecki terminował w Legii za kadencji Aleksandara Vukovica, zespół z Łazienkowskiej 3 nie rozgrywał piłki „od tyłu” z pomocą bramkarza. I to nie dlatego, że serbski szkoleniowiec tego nie lubi. Bardziej dlatego, że jest pragmatyczny. Skoro rolą trenera jest m.in. wyeksponowanie zalet zawodników przy równoczesnym chowaniu ich wad, Vuković postanowił, że tamta Legia nie będzie tak grała, gdyż akurat gra nogami do atutów Majeckiego nie należała.
Przypomnijmy, że Majecki został zakupiony w styczniu 2020, pół roku przed przyjściem do Monaco duetu Mitchell-Kovač. Mówiąc krótko — nowi zarządzający polityką sportową klubu dostali w spadku po poprzednikach bramkarza o profilu, który nie pasował do ich wyobrażenia o futbolu. Dlatego to nie mogło się udać.
W pierwszym sezonie Polak rywalizował z Benjaminem Lecomtem. W lidze zaliczył tylko jeden wytęp. Za to mógł się pokazać w Pucharze Francji. Zagrał we wszystkich spotkaniach tamtej edycji i dotarł aż do finału, gdzie jego klub uległ PSG. Pokazał się z dobrej strony. Jego pozycji w klubie to jednak nie zmieniło. Latem 2021 roku z klubu odszedł Lecomte, ale wypożyczono z Bayernu Monachium — i to na dwa lata — Alexandera Nuebela, typowanego wtedy na następcę Manuela Neuera. Mimo trudnych początków, błędów, kiepskich recenzji Niemiec był niekwestionowanym numerem jeden w bramce Monaco.
Po dwóch sezonach, w których były legionista zagrał w sumie w jedenastu oficjalnych spotkaniach, trzeba była szukać nowego rozwiązania. Szczęście w nieszczęściu – Monaco ma klub filialny, Cercle Brugge. Tam na rok przeniósł się Majecki i był niekwestionowanym numerem jeden. Brazylijczykowi Warlesonowi, rywalowi w walce o miejsce w składzie, „nie dał powąchać placu”.
Polak, po owocnym wypożyczeniu do Belgii, wrócił nad Morze Śródziemne. Zastał tam Adiego Huettera, nowego trenera, oraz Thiago Scuro, nowego dyrektora sportowego, czyli kolejnego człowieka z przeszłością w grupie Red Bulla, tym razem w jego brazylijskim oddziale. Nowe otwarcie? Na pewno nie dla polskiego bramkarza. Co prawda Nuebel wrócił do Bayernu i poszedł na kolejne wypożyczenie, tym razem do Stuttgartu, ale do ekipy z Księstwa zakupiono Philipa Koehna, urodzonego w Niemczech Szwajcara, byłego bramkarza, jakżeby inaczej, klubów RB (Lipsk i Salzburg). Nie po to Monaco płaciło za niego osiem milionów, by wylądował na ławce. To profil bramkarza, który spełniał oczekiwania aktualnej dyrekcji sportowej. Huetter konsekwentnie na niego stawia.
Dopiero w ubiegłą niedzielę Majecki pierwszy raz od czerwca zagrał w oficjalnym spotkaniu. Został bohaterem rozstrzygniętego po serii rzutów karnych spotkania 1/32 Pucharu Francji przeciwko Lens Przemysława Frankowskiego. Majecki bronił dobrze. Wygląda również na to, że poprawił grę nogami. W serii rzutów karnych obronił dwa strzały, chociaż akurat Frankowski jedenastkę wykorzystał, więc swoją robotę wykonał bez zarzutu.
Czy ten występ zmieni sytuację w klubie naszego bramkarza? Nie sądzę. Jeżeli Polak chce grać, musi to sobie sam „załatwić” znakomitą grą w pucharze. Wygląda na to, że dopóki Monaco z tych rozgrywek nie odpadnie, dopóty były bramkarz Legii będzie mógł w nich zbierać minuty. Ale na wywalczenie miejsca w składzie Monaco również w meczach ligowych raczej się nie zanosi. Tak to przynajmniej wygląda na dziś. Życie pisze jednak czasami zupełnie nieoczekiwane scenariusze.
AUTOR: RAFAŁ DĘBIŃSKI (CANAL+SPORT)