To nie tak, że oszukali przeznaczenie. Ale również ciężko dać wiarę, że zbudowali solidne podwaliny pod regularne sukcesy w Europie. Chociaż próbują i ruch w interesie nie słabnie. Wiosna przyszła dla włoskiej piłki za wcześnie, bo krajowe rozgrywki od dawna trawi kryzys - ekonomiczny i wizerunkowy. Jak to zatem możliwe, że doczekaliśmy się klipu promocyjnego Serie A, w którym Fabio Capello z twardym akcentem oznajmia: „calcio is back”?
Klipu - dodajmy, całkowicie uzasadnionego. Półfinał Ligi Mistrzów włoskich klubów. Juventus i Roma nieschodzące ze sceny Ligi Europy. Fiorentina grająca dalej w Lidze Konferencji. A to wszystko krótko po przeliczeniu strat, które - sumując - wyniosły circa 3 miliardy euro w trakcie pandemii. Mowa o kraju, który padł największą ofiarą COVID-u. Potężne środki zapobiegawcze, paraliżujący strach przed odmrożeniem kolejnych ograniczeń. Drżenie przed ponownym zapełnieniem trybun, odkładanie ostatecznej decyzji tak długo, jak to było tylko możliwe. Na zdrowy rozum - nie było szans, żeby Włosi wyszli na powierzchnię. A jeśli już, to dosłownie na ułamek sekundy, jak w czołówce kultowego przed laty „Czasu na dokument” w Telewizji Publicznej. Uchylić wieko kanału, by po chwili skryć się ponownie pod lądem, pod podłogą, w ukryciu przed światem, w którym dyktowali niegdyś własne warunki.
W Italii przez lata pokutowało bowiem przekonanie o własnej wyższości. Stąd absolutnie niedorzeczny stosunek do europejskich rozgrywek. A wręcz pogarda i lekceważenie. Jeszcze w 2016 roku Inter na własny stadionie dostawał 0:2 od Hapoelu Beer Szewa, by trzy dni później ograć Juventus. I to w dobie kryzysu i umownego panowania beznadziejnego Franka De Boera, który pobierał wynagrodzenie jako trener. I być może nawet przez ten jeden dzień mógł się nim czuć, gdy ogrywał „Starą Damę”. Maurizio Sarri miał w nosie jakiekolwiek granie pod inny utwór niż „O Generosa”. Owszem, styl Napoli za czasów jego pracy w Kampanii przyprawiał Pepa Guardiolę o ślinotok, ale działo się to jakby od niechcenia. I nigdy nawet nie zakończyło się awansem do ćwierćfinału. Zresztą, ten sam Sarri dostał po łbie jako trener Juventusu w dwumeczu z Lyonem. Jego sukcesor Andrea Pirlo w zasadzie pakował manatki po odpadnięciu z Ligi Mistrzów po dwóch partiach z Porto. I to właśnie kluby z Portugalii były absolutną zmorą. Sportową i rankingową, popychającą Serie A na skraj przepaści. Porto karciło nie tylko Juve, w poprzednich rozgrywkach Champions League pogoniło też wracający na salony Milan.
Drużyny z Lombardii okazały się kluczowe dla tymczasowego przewrotu wśród możnych Starego Kontynentu. Inter gra już piąty sezon z rzędu w elicie. Po trzech kampaniach zakończonych fiaskiem i odpadnięciem z grupy, przed rokiem wyściubił nos poza nią, ale odpadł z Liverpoolem. W tym sezonie był w stanie wybrnąć z grząskiej i trudnej grupy i dokonał rzeczy dużej - podniósł rękę na Portugalczyków w ćwierćfinale. Boiskowe wygłupy pod kątem rezultatów zostały przeniesione na lokalny grunt (choćby ostatnia porażka w lidze z Monzą), a Europa stała się wreszcie priorytetem.
Zmianę zainicjowała Roma, która punktowała znakomicie w poprzedniej edycji Ligi Konferencji. Niemal zawsze Mourinho desygnował zresztą galowy garnitur na boisko. Jego ekipa spełniła też marzenie właściciela Dana Friedkina. A rodzina ze Stanów jasno określała swoje plany przejmując „Giallorossich” - pragnęła trofeów. Z podobnego założenia wychodził Rocco Commisso, również przylatujący do Włoch zza Oceanu. Stąd gigantyczna napinka Violi, by powtórzyć sukces stołecznej drużyny. Piłkarze akcentowali cele jeszcze przed startem rozgrywek. Obrońca Nikola Milenković powiedział nawet, że został w Fiorentinie, bo drużyna zamierza sięgnąć po LKE.
No i wreszcie - kasa. Po gigantycznych kumulowanych stratach, wszyscy szukają odbicia. Włosi mają świadomość posiadania muzealnych, rozsypujących się stadionów, mają najmniejsze wpływy z dnia meczowego w czołowych ligach Europy. Własne obiekty posiadają tylko Sassuolo, Udinese i Juventus… Spektakularnych transferów, ciągłości między okienkami brak, a rosnące przychody z bagatelizowanych wcześniej rozgrywek zasypują dziury. Często w kultowym Bobo TV można było usłyszeć w ostatnich latach, że honoru włoskich klubów w Europie broni Atalanta. Bo jest postępowa, bo się szarpie, bo jak odpada to z dużymi markami vide PSG czy Dortmund. Gasperini i spółka byli inicjatorami trendu, by entuzjastycznie podchodzić do samej gry. Mimo dziurawej obrony, strzelać więcej od przeciwnika. A tak się składa, że grono trenerów-giochistów, a nie pragmatyków się poszerza. Albo cytując klasyka - pokład normalnych się zapełnia.
Raffaele Palladino i jego Monza chcą grać w piłkę. I cyk, ogrywają w jednym sezonie Juve i Inter. Maurizio Sarri od zawsze wyznaje ofensywę (choć dalej Europę ma w nosie i odpadł z niej najpewniej celowo) - jego Lazio jest wiceliderem. Napoli i Spalletti - wiadomo. Drużyny, które stawiają na atak wreszcie dyktują rytm i determinują jakość ligi. I to jest dowód na to, że wiosna zawitała do Italii, mimo kryzysu, mimo afer, mimo odejmowanych i dodawanych punktów Juventusu. A już najlepszym tego dowodem jest nawet średnia bramek. W rozgrywkach 2020/21 najwięcej goli z lig top5 padało w Italii. To było symptomatyczne zerwanie z łatką, której nikomu nie trzeba przypominać. W dwóch z trzech ostatnich sezonów mówimy o wartości wskazującej na średnio ponad 3 gole na mecz w skali sezonu.
Mam pełną świadomość, że los pomagał. Że losowanie zagrało na korzyść Interu i Milanu w fazie pucharowej. Ale na dobrą sprawę - raz, że pokonali demonicznych Portugalczyków i to runda po rundzie (Inter). Dwa, odprawili z kwitkiem zespół z Premier League (Milan) i kryzys rywala nie ma tu żadnego znaczenia. Bo obie mediolańskie marki niemiłosiernie zawodziły długimi fragmentami bieżących rozgrywek. Czy fraza „calcio is back” definiuje stan rzeczy? Chciałbym tak myśleć, choć sukces w tym narodzie często usypia czujność. Czego najlepszym dowodem była martwica w systemie szkolenia po wygranym mundialu w 2006 roku…
autor: Filip Kapica (CANAL+)