W październiku Barcelona biła największych, a Hansi Flick uchodził za cudotwórcę. Jak to możliwe, że dziś to wspomnienie wydaje się odległe?
La Liga to moja pasja od młodzieńczych lat, praca od ponad dwudziestu. Dużo widziałem. Ale, jak pokazuje ten sezon, są rzeczy, które nadal mnie zaskakują. A nawet szokują. Nie wszystko potrafię fachowo wyjaśnić. Nie do wszystkiego da się zastosować logikę lub, jak kto woli, a lubię to stwierdzenie, „piłkarską matematykę”. Zastanawiacie się, do czego piję? Do Barcy, a precyzyjniej do Barcy Hansiego Flicka. Dziś bowiem twór o nazwie Barca musimy podzielić na dwa człony. Jednym jest Barca, nazwijmy to, Laporty. To ten projekt, który najpierw obiecywał gruszki na wierzbie, a potem otworzył szafy pełne finansowych trupów, zderzając się ze ścianą. Do dziś klub prostuje sobie po tym szczękę i rozmasowuje guza (vide sprawa rejestracji Daniego Olmo i Victora). Drugi to Barca Flicka. Coś, co wystrzeliło jak z procy, osiągnęło wysokości kosmiczne i… za wcześnie na kategoryczne wnioski. Nie oznacza to, że mamy zasiąść, jak z popcornem w kinie i bezrefleksyjnie oglądać kolejne sekwencje tego filmu, skoro nie potrafimy do końca zrozumieć co, ale przede wszystkim dlaczego wydarzyło się w poprzednich częściach.
Flick wielkim trenerem jest. Takie założenie przyjęli w Barcelonie. Napocili się, by przekonać go do podpisania kontraktu, a gdy to zrobili, z tygodnia na tydzień, coraz bardziej gratulowali sobie podjętego wysiłku. Barca rosła jak na drożdżach z jakąś tajemniczą posypką. Nie było takiej przeszkody, której nie dało by się przeskoczyć. Wypadło objawienie pierwszych tygodni – Bernal? Luzik, mamy kolejne – Casado. Posypał się zdrowotnie Olmo? Nie ma sprawy, Raphinha zrobi swoją i kolegi robotę. Wszyscy z nielicznymi wyjątkami (Ferran, Fati) zaliczali życiówki. Ci dwaj może też by w końcu ruszyli z kopyta, gdyby nie urazy.
Barca personalnie i taktycznie rozwiązywała wszelakie problemy. I to takie, których nie potrafił w żaden sposób okiełznać ten „słabiak” Xavi. Flick był jak prorok, wynalazca, magik. W październiku jego taran roztrzaskał najtrwalsze, granitowe drużyny z Madrytu i Monachium. Wyniki, styl gry. Wszystko zwalało z nóg. Dziennikarze, eksperci przekrzykiwali się w zachwytach. Nie wypadało robić nic innego. Nie było się bowiem do czego przyczepić. Skoro sami piłkarze piali z zachwytu nad Flickiem, my również. Tylko te „wredne” madryckie media, zagryzając usta ze złości przy cedzeniu komplementów, liczyły po cichu, choć bez cienia argumentu, że to perpetuum mobile gdzieś i kiedyś musi się choć lekko zatrzeć. Że jakiś gwint się urwie… No, ale od czego jest Wielki Elektronik Flick. Jakby co przecie szybko potwora naprawi i naoliwi.
Gdy drużyna przegrała tuż przed listopadową przerwą reprezentacyjną w San Sebastian, winę zwalono na spalonego Roberta Lewandowskiego rodem z fatamorgany. Jeśli to nie wystarczyło, zawsze w sukurs podstawiano statystykę tzw. Yamaldependencii (zależność od Yamala). Gdy dwa tygodnie później drużyna frajersko zremisowała z Celtą, powyższy argument też pasował jak ulał. W tej prostej i naiwnej dość metodzie wstawiania klocka „proste wytłumaczenie” w miejsce klocka „ wpadka”, zabrakło głębszej analizy… Słów samego Flicka, które bardzo mocno wybrzmiały na konferencji po wpadce w Vigo: „jeśli nie zagramy na 100 proc, niczego nie wygramy. Nie wystarczy 85%, czy 90. Musi być 100%”. Media uznały tą wypowiedź za pokaz nadmiernej skromności, za niepotrzebną nawet egzaltację. Tymczasem te słowa być może zdradzały całą prawdę o październikowym cudzie.
Flick miał świadomość, że być może idzie za dobrze. Że czasem wbrew logice i kryterium czasu potrzebnego na poprawę w piłkarskiej rzeczywistości, jemu wszystko udawało się jak z bicza trzasnął. Z pewnością ręka i wiedza trenera są większą częścią odpowiedzi na przyczyny cudu. Większą, nie znaczy całą. Co więcej ta reszta całości niczym koniunkcja gwiazd wystąpiła równocześnie, niemal bez zakłóceń, w jednej chwili tzw. październikowej.
Nie da się w skali bloga rozebrać wszystkiego na czynniki pierwsze, bo byłby to wtedy niemal traktat. Poruszmy więc klika najistotniejszych kwestii. Zacznijmy od… ducha Busquetsa. Xavi nijak nie potrafił znaleźć nowej i skutecznej formuły dla kogoś porządkującego grę Barcy w tzw. fazach przejściowych, zwłaszcza w grze bez piłki. Wynalezienie Bernala okazało się strzałem w dziesiątkę, ale ten rozleciał się tak szybko, jak powstał. Flick nie miał nikogo innego, a na siłę przystosowywany do tej roli Frenkie De Jong wracał powoli po dłuższej kontuzji. Holender na bazie umiejętności, czytania gry i doświadczenia teoretycznie nadawałby się najbardziej, ale jest pod wieloma względami wypalony. O powodach tego można by popełnić kolejny artykuł. My stwierdzamy tylko niezaprzeczalny fakt.
Niemiec wpadł więc na genialny, aczkolwiek awaryjny pomysł. Ustawił rekordowo wysoko formację obronną (niemal w strefie Busquetsa) i wyćwiczył ją na pułapki offsidowe. Jako że przed stoperami postawił dwie odpowiedzialne, ale też kreatywne „ósemki” Casado – Pedri, zjadł ciastko, ale równocześnie miał ciastko. Pułapki działały imponująco. Wszyscy łapali się w nie jak muchy w pajęczynę, ale też „ósemki” robiły swoje. Pedri przykładowo notował największą liczbę przechwytów w lidze na połowie rywala. Do tego w odwodzie byli boczni obrońcy i niezapominający o obronie skrzydłowi. Gdy to wszystko działało jak automat, rywale rwali włosy z bezsilności. Tyle że w piłce jest zbyt wiele zmiennych, które prędzej czy później przestają działać jak w zegarku, by to mogło hulać w nieskończoność. Co gorsza w tych 100 proc Flicka zawarte jest tylko to, na co on i jego piłkarze mają wpływ. Rywale tymczasem też analizują, wyciągają wnioski, z czasem opracowują „kontrpatenty”. Te zaś plus np. Flickowe 90 lub 85 procent od siebie, daje sumę tego, co wydarzyło się w starciach z Las Palmas czy Atletico.
Tyle że teoretycznie straty z tyłu można nadrobić siłą z przodu. A ten Barca miała fantastyczny. Ma w sumie nadal. Ale z różnych względów nie ma tego Flickowego 100 procent. O absencji Yamala już było. To niewątpliwie prawda. Hiszpan jest kluczowy. Ale nawet, gdy był na boisku, mimo oczywistej inspiracji i nieszablonowości, nie zawsze był w stanie załatwić sprawy w ataku. Wynika to z kilku kwestii. Rywale coraz lepiej czytają skrzydłowego. Nawet jeśli ogra bezpośredniego rywala, inni w tym czasie potrafią odciąć od potencjalnych podań partnerów Katalończyka i/lub pozamykać pewne korytarze w następnym etapie jego zmagań. To samo wcześniej przeżywał Vinicius.
Co więcej, momentami zjawiskowa współpraca z Julesem Kounde też nie działa jak w październiku. Wynika to z wielu przyczyn: słabszej formy samego obrońcy, zmiany gradacji priorytetów u Francuza z racji narastających problemów w defensywie itd. Nadal jednak ten element współpracy jest kluczowy. Tym bardziej, że Barca wyraźnie przechylona jest na prawą stronę. To ku prawicy ciążą inni piłkarze: Pedri, Raphinha, Olmo etc.
Skoro już o Olmo mowa… Miał niesamowite wejście do Barcy. Nawet frustracja z brakiem szybkiej rejestracji czy wrześniowa kontuzja nie wpłynęły na zjawiskową formę byłej gwiazdy Lipska. Do czasu. Olmo z listopada był Barcą w soczewce. Jakieś dolegliwości, a tym samym brak tych 100 procent; w konsekwencji słabsze momenty, słabsze mecze i zagaszony błysk geniuszu. Gdy w osi boiska „dziesiątka” ma problemy, czuje to cały organizm. Jeśli Flickowi udało się znaleźć remedium na kontuzję Bernala w osobie Casado, wariant z Ferminem czy Torresem kompletnie się nie sprawdził. W buty Olmo i na jego teren próbuje więc wchodzić Raphinha. Tyle że robiąc to, osieraca lewą stronę, która staje się coraz uboższa i czytelniejsza dla rywali. Oczywiście piszę tu o generalnych perspektywach, bo wiadomo, że i z lewej strony Barca może incydentalnie zagrać coś genialnego.
Na to wszystko nakłada się skuteczność. Była, a teraz jej nie ma. Temat skuteczności to trochę taka alchemia w piłce nożnej. Wyrywa się logicznym i modelowym schematom. Czemu jest a potem jej nie ma? Czemu Raphinhi i Lewemu wcześniej wpadało czasem po niewiarygodnie trudnych strzałach, a teraz ani tak, ani siak? Czy to też jest te 100 proc., Flicka czy może jeszcze coś innego?
Nie wszystko da się wytłumaczyć. Nie na wszystko można znaleźć rozwiązanie, a na pewno nie w szybkim tempie. Przecież Guardiola wydrapał sobie dziury w głowie, a jego City jak nie mogło, tak nie może. Nie wszystko leży w rękach trenera czy nawet trenera i piłkarzy. Dlatego piłka jest tak wbrew pozorom trudna, ale też fascynująca. Zabrzmi to pewnie jak banał, ale Flick nie jest ani tak genialny, jakby wskazywał na to październik, ani tak bezradny, jak pokazywał listopad z grudniem. Ba Xavi nie był oczywiście tak wiele gorszy od Niemca, jak to się wielu jeszcze dwa miesiące temu wydawało. Wielkość Flicka, a tym samym Barcy, poznamy dopiero, jeśli zespół na trwałe, a nie na chwilę, zacznie się zbliżać do formy z października. Słowo zbliżać jest tu kluczowe. Październik bowiem to było te 100 proc Flicka plus 100 proc tej innej, ale równie ważnej strony powodzenia w futbolu. Przeżyliśmy ten piękny czas, jest co wspominać, ale powtórzyć coś takiego…
AUTOR: PIOTR LABOGA (CANAL+SPORT)
Twój komentarz pozostanie anonimowy i tylko do wiadomości Redakcji CANAL+ Blog. Komentując akceptujesz regulamin.