Pierwszy serial o żużlu, w którego powstawaniu uczestniczyłem, był okazją, by w końcu poznać Giuseppe Marzotto. Kulisy wizyty w posiadłości jednego z ojców tej dyscypliny.
Co czułem, gdy jechałem na spotkanie z Giuseppe Marzotto? Na pewno podekscytowanie i ciekawość. Doskonale znałem jego osiągnięcia, choć nie jego samego. To pięciokrotny indywidualny mistrz Włoch. Przede wszystkim prekursor dyscypliny – konstruktor silnika, z którego obecnie korzystają niemal wszyscy żużlowcy na świecie.
W połowie drogi z Padwy do Werony, wraz z ekipą zaangażowaną w powstanie serialu "To jest żużel. Jedziemy dalej!” , z autostrady wjechaliśmy na dróżkę gruntową, prowadzącą do zdobionej bramy. Za nią znajdowała się spora posesja z kilkoma budynkami i hangarem. To tu 45 lat temu Giuseppe Marzotto, właściciel fabryki silników GM (nazwa pochodzi od inicjałów jej twórcy), skonstruował swój pierwszy silnik.
Przywitał nas Emanuele, jego najstarszy syn, którego poznaliśmy wcześniej. – Ojciec pojechał do sklepu po nowe okulary. Powinien niebawem wrócić. Rozgośćcie się, proszę, zaraz was oprowadzę – powiedział. Czekając na głównego gospodarza, wypakowaliśmy sprzęt, ustawiliśmy kadr i zaczęliśmy zwiedzać historyczny warsztat.
W międzyczasie usłyszałem nadjeżdżający samochód, a następnie krótką wymianę zdań ojca z synem w języku włoskim. Po chwili w drzwiach pojawiła się szczupła postać, kontrastująca z wpadającym do pomieszczenia światłem. To był siwy, opalony i lekko przygarbiony starszy pan, który od razu wzbudził we mnie sympatię, ale i respekt. Trzymał czerwone etui. – Witajcie. Przepraszam, że musieliście czekać, ale zapodziałem gdzieś okulary. Musiałem pojechać po nowe – przywitał się Marzotto.
„Dzień dobry panie Giuseppe, bardzo dziękuję, że zaprosił nas pan do siebie. Czuję się uprzywilejowany...” – powiedziałem, gdy usłyszałem, że jesteśmy w zapisie. Naprawdę tak się czułem, bo nie słyszałem, by inny dziennikarz żużlowy z Polski gościł przede mną w słynnym warsztacie. – Żaden pan, jestem Giuseppe – usłyszałem w odpowiedzi. Pytanie o początki konstruowania silników było jednym z pierwszych, jakie zadałem. Odpowiedź mnie zaskoczyła. Poznacie ją niebawem w serialu CANAL+ o żużlu. Ale nie jest tajemnicą, że jednym z podstawowych celów Marzotto... Wróć! Jednym z celów Giuseppe było wygranie finału indywidualnych mistrzostw Włoch na stworzonym przez siebie silniku. Dotąd miał cztery takie tytuły, ale zawdzięczał je zarówno własnym umiejętnościom, jak i brytyjskim jednostkom Weslake. Po pięciu latach od stworzenia swojego pierwszego silnika Giuseppe zrealizował cel – sięgnął po piąte mistrzostwo Włoch! Jestem pewien, że smakowało najlepiej.
W fabryce GM-ów jedna ze ścian wypełniona jest podziękowaniami od żużlowców z całego świata za silniki, które dały sukces. Wyróżnia się na niej zdjęcie świętującego żużlowca, w którego kierunku biegnie rozradowana grupa. Między nimi jest jeszcze klęczący mężczyzna z uniesionymi rękami. 1983 rok był szczęśliwy nie tylko dla Giuseppe Marzotto. Wielkim wygranym był też Egon Mueller, który zdobył wtedy indywidualne mistrzostwo świata. To niemiecki żużlowiec był bohaterem wspomnianego zdjęcia. Do mistrzostwa globu dowiózł go silnik marki GM. W 1983 roku Giuseppe ustrzelił więc dublet. A klęczącym mężczyzną był właśnie on.
Co zaskakujące, w triumf Muellera 78-letni dziś konstruktor kompletnie nie wierzył. – Powiedziałem znajomym, że nie daję mu żadnych szans. Byli innego zdania i wręcz siłą zabrali mnie do Norden na finał. Ja nie chciałem tam jechać – powiedział Giuseppe. – Jeżeli wygra, wracam na piechotę! – zapewniał. Nie dość, że Mueller wygrał, zrobił to z kompletem punktów. Usłyszałem od Giuseppe, że jechał na szrocie – m.in. na zdezelowanej ramie pospawanej w kilku miejscach. – Ale miał umiejętności, które pozwoliły skutecznie jechać na przyczepnym i wymagającym torze. No i fantastyczny silnik – z iskrą w oku podsumował mój rozmówca. Myślę, że jego spontaniczna radość ze zdjęcia idealnie obrazuje emocje towarzyszące mu w tamtej chwili, ale też uwydatnia brak wiary sprzed zawodów... Giuseppe nie wracał do domu na nogach. Po triumfie, którego był nieodzowną częścią, nie pozwolili na to znajomi.
U Giuseppe spędziliśmy pół dnia. Po ograniu warsztatu i przeprowadzeniu wywiadu, zostaliśmy zaproszeni na białe wino z sokiem jabłkowym lub sardyńskie piwo. Następnie gospodarz oprowadził nas po (600-letnim!) domu. Te wyblakłe freski, zdobienia i połączone ze sobą pokoje zrobiły na mnie duże wrażenie. Gdy już zbieraliśmy się do hotelu, na cokole pobliskiego pomnika zauważyłem otwarte etui, a w nim... skąpane w deszczówce okulary. – Chyba znalazłem twoją zgubę – rzuciłem z uśmiechem do Giuseppe. – O proszę! Szukałem ich od paru dni, bardzo ci dziękuję – odparł, po czym dodał: – Pamiętajcie, proszę, że zawsze jesteście tu mile widziani. Do zobaczenia.
Wieczorem w hotelu zorientowałem się, że nie zrobiłem sobie z Giuseppe pamiątkowego zdjęcia. Byłem rozczarowany. Przecież mogliśmy się już nigdy nie spotkać. Satysfakcja z naszej pracy, z rozmowy z legendą oraz zmęczenie po intensywnym dniu pozwoliły jednak szybko zasnąć. Przebudziłem się przed budzikiem. Sekundy później zadzwonił telefon. – Pan Kędzierski? Ma pan gościa – recepcjonistka zupełnie mnie zaskoczyła. O tej porze? Jakiego znowu gościa? – Przyjechał do pana Giuseppe Marzotto... Migiem pobiegłem do recepcji, gdzie zobaczyłem go uśmiechniętego i trzymającego... podkładkę CANAL+. – Też coś zgubiłeś. Pomyślałem, że te notatki są ważne – powiedział. Byłem wdzięczny, ale i zakłopotany. Na szczęście do naszego hotelu nie miał daleko. Nagle przypomniałem sobie, co poprzedniego dnia popsuło mi nastrój. To nic, że w nudnym, hotelowym holu. To nic, że wyszło średnio ostre. To nic, że wyglądam na nim, jakbym jeszcze spał. Ważne, że mam pamiątkowe zdjęcie z Giuseppe Marzotto.
Autor: Mateusz Kędzierski [CANAL+]