Iga Świątek gra gorzej niż przyzwyczaiła, ale jej wyniki większość tenisistek brałaby w ciemno. To było burzliwe pół roku polskiej gwiazdy.
Jak ocenić 6 miesięcy, w których osiągasz dwa wielkoszlemowe półfinały, trzykrotnie jesteś w najlepszej czwórce turniejów WTA 1000 oraz dochodzisz do swojego pierwszego finału na nawierzchni trawiastej? Bardzo dobrze? Znakomicie? Piątka na maturze? Świadectwo z czerwonym paskiem? A co jeśli… nazywasz się Iga Świątek?
Pięciokrotna mistrzyni Wielkiego Szlema przyzwyczaiła kibiców, że w jej słowniku nie istnieje słowo porażka. Rozpieściła nas trzema ostatnimi sezonami, szczególnie występami w latach 2022-2023. W tenisie, jak w życiu, nic jednak nie trwa wiecznie. Przegrane są czymś zupełnie normalnym. Jak forehand, backhand czy serwis.
Nie ulega wątpliwości, że rok 2025 jest w wykonaniu Świątek słabszy niż poprzednie. Ale to nadal jest 36 zwycięstw do 11 porażek, co daje 76% wygranych spotkań. Polka nie ma już pozycji dominatorki. Przeciwniczki wiedzą o niej więcej. Są lepiej przygotowane do rywalizacji. Same też bardzo podniosły poziom – przede wszystkim Aryna Sabalenka, która przejęła rolę liderki kobiecego tenisa.
Pod koniec 2024 roku miały miejsce wydarzenia, które w mojej opinii, wpłynęły na formę Igi w trwającym sezonie. Po trzech latach jej trenerem przestał być Tomasz Wiktorowski. Polka jest introwertyczką. Nie lubi zmian, więc nie było to dla niej łatwe zagadnienie. Podobnie jak ułożenie relacji z Wimem Fissetem, nowym szkoleniowcem. Ale chyba jeszcze większy wpływ na Świątek miała sprawa dopingowa. Konsekwencje były miażdżące. Przerwa w występach. Strata pozycji nr 1. Problemy w sferze mentalnej. Iga wspominała, że kilka dni płakała (mimo że w mojej opinii kwestia została bardzo dobrze komunikacyjnie rozegrana przez team). Czuła bezradność i nie wiedziała, czy jeszcze kiedykolwiek będzie mogła wziąć udział w profesjonalnym turnieju.
Oceniając pierwsze sześć miesięcy roku 2025, nie można zapominać o wyżej wymienionych wydarzeniach. Choć trzeba przyznać, że początek roku Iga powinna zaliczyć do udanych. W United Cup z reprezentacją doszła do finału. W Melbourne tego finału była niezwykle blisko. Kto wie, czy gdyby Polka wykorzystała piłkę meczową przy stanie 6:5 w trzeciej partii, nie mówilibyśmy o 6-krotnej triumfatorce imprez wielkoszlemowych. To oczywiście czysta gdybologia. Ale takie przegrane końcówki mogą boleć bardzo długo. Mogą też mieć wpływ na kolejne turniejowe występy.
Po Australian Open Iga wybrała się do swojej ukochanej Dohy. Ukochanej, bo jako jedyna tenisistka w historii potrafiła wygrać tam turniej trzy razy z rzędu. Tegoroczna porażka w półfinale z Jeleną Ostapenko była pierwszym alarmowym momentem dla polskiego, szeroko rozumianego, środowiska tenisowego. Zaniepokojenie wyrażali kibice, dziennikarze i eksperci. Chodziło przede wszystkim o styl i reakcję na porażkę. Iga z Łotyszką grać nie lubi. Ale ten mecz był najbardziej jednostronny ze wszystkich. Ostapenko zdominowała naszą tenisistkę. Na korcie istniała tylko ona. Iga zareagowała płaczem i krzykiem. Nie pojawiła się na konferencji prasowej, nie przyszła na wywiad do ekipy CANAL+. Nie potrafiła sobie z tą porażką poradzić.
Tydzień później podczas turnieju w Dubaju Świątek odpadła rundę wcześniej (przegrany ćwierćfinał z Mirrą Andreevą), a światowe media roztrząsały sytuację, w której Polka nie podała ręki Wimowi Fissetowi. Zaczęły pojawiać się pytania, czy aby na pewno jest to odpowiedni człowiek boksie naszej tenisistki. Iga konsekwentnie odpowiadała, że relacja układa się dobrze i nie ma powodów do zmartwień.
Imprezy w Indian Wells i Miami, podobnie jak na Bliskim Wschodzie, Świątek kończyła odpowiednio na etapie półfinału i ćwierćfinału. Na Florydzie przegrała z Alexandrą Ealą, młodziutką Filipinką, zajmującą wówczas dopiero 140. pozycję w rankingu WTA. To był szok, bo Polka przyzwyczaiła nas, że nie schodzi poniżej pewnego poziomu i właściwie nie przegrywa z dużo niżej notowanymi rywalkami. Po przegranej z Ostapenko w Dosze ten nieudany występ był dla Igi najbardziej bolesny.
Ale czy bardziej bolesny niż przegrane z Gauff w Madrycie i z Collins w Rzymie? Zastanawiający był rozmiar i styl porażki z Amerykanką (1:6, 1:6) oraz faza turnieju we Włoszech (3. runda). A to wszystko przecież na koronnej nawierzchni byłej liderki rankingu – mączce. Iga nie uspokoiła kibiców swoimi słowami. Po meczu z Collins stwierdziła, że „nie jest w stanie grać na swoim poziomie”. Po tych występach półfinał French Open trzeba odbierać jako sukces, chociaż z drugiej strony Iga nie wygrała tego turnieju po raz pierwszy od 2021 roku. W tych okolicznościach awans do najlepszej czwórki należy oceniać pozytywnie. Tym bardziej że Igę zatrzymała Sabalenka, która w tym sezonie prezentuje się znakomicie. Dodatkowo mecz odbywał się przy zamkniętym dachu, co ewidentnie sprzyjało Białorusince.
Trawa to ta część sezonu, w której Polka nie ma wielkich oczekiwań. I to jest bardzo słuszne podejście w kontekście presji. Jedynym turniejem przed Wimbledonem zagranym przez Igę był Bad Homburg. Na ten finał Świątek czekała ponad rok (od French Open 2024). Pokazała, że umie grać na tej nawierzchni. Że radzi sobie z tenisistkami, które te warunki uwielbiają (Alexandrova). W finale za mocna okazała się Pegula. Tyle że kilka dni później Amerykanka…sensacyjnie przegrała w pierwszej rundzie Wimbledonu. Iga gra dalej i widać, że chce się z trawą zaprzyjaźnić. Kto wie, może w takim „nieoczywistym” sezonie uda się jej zrobić w Londynie „życiówkę”?
Trzymamy za to kciuki. Nie ma jednej poprawnej odpowiedzi na pytanie ze wstępu. Tenis nie jest jednowymiarowy. Ocena rezultatów również. Jest szarość, nie ma czerni i bieli. Nie powinniśmy bić na alarm, ale wyniki są słabsze niż w poprzednich sezonach. Nadal są jednak bardzo dobre. Wiele tenisistek brałoby je w ciemno. Iga nie będzie wygrywać wszędzie wszystkiego. Będą przytrafiać się słabsze dni, mecze, turnieje. Taka specyfika dyscypliny. O tym powinniśmy pamiętać.
AUTOR: Maciej Zaręba (CANAL+SPORT)
Twój komentarz pozostanie anonimowy i tylko do wiadomości Redakcji CANAL+ Blog. Komentując akceptujesz regulamin.