Real nadal jest wielki, ale Manchester City jest mu równy. Obaj rywale przedwczesnego finału byli zdziwieni, jak znakomity jest ich przeciwnik.
Prawda jest taka, że ani Real Madryt nie grał w tym sezonie z tak dobrą drużyną, jak Manchester City, ani City nie grało z tak mocnym rywalem, jak Real. Dlatego też w różnych fragmentach meczu półfinału Ligi Mistrzów widać było w poczynaniach obu zespołów zdziwienie, że przeciwnik jest tak znakomity. W tenisie jest inaczej: Federer z Nadalem albo obaj z Djokoviciem mierzyli się kilka razy w roku, więc nic ich nie zaskakiwało. We wtorkowy wieczór na Santago Benarebu takie momenty były. I zawsze będą w pucharach, dopóki nie powstanie Superliga, w której wielcy będą grać regularnie ze sobą.
Na początku zaskoczony był Real, że cokolwiek by nie zrobił, przeciwnik i tak za chwilę znów był pod jego bramką. Przez znaczną część drugiej części gracze City nie rozumieli, jak mimo stałej presji i bliskiej obecności, rywal może z taką klasą i jakością rozgrywać piłkę na jego połowie.
Skończyło się to tak, jak się skończyć musiało: remisem. Gdyby nie Edouardo Camavinga, który wykonał kluczowe zagrania przy obu golach: dla swojej ekipy i dla rywala, mógł to być remis bezbramkowy. By bramki padły, potrzebne też były cudowne uderzenia z dystansu: Viniciusa, który dotychczas w Champions League nie trafił zza pola karnego i De Bruynego, który posłał taką bombę, że nawet znów popisowo broniący Thibaut Courtois nie dał rady.
Mecz zapowiadano na wiele sposobów. Ale z rozmaitych pojedynków na czoło wysuwało się starcie magii Vinciusa z maszynerią Erlinga Haalanda. Zwycięsko wyszedł z niego Brazylijczyk, który obrońców MC kilka razy ograł, jak robi to z defensorami w La Liga. Haaland natomiast nie umiał przestawiać stoperów Realu tak, jak czyni to z niemal wszystkimi w Premier League. W składzie Realu zabrakło pauzującego za kartki Edera Militao. I może dobrze, bo ostatnio był na boisku śpiącym królewiczem. Zastąpił go Antonio Ruediger, chyba najbardziej na świecie stworzony do walki z takim potworem, jakim jest Haaland. Stawił mu czoła znakomicie, aczkolwiek z pomocą Toniego Kroosa i Davida Alaby.
City zostawmy dogłębnym znawcom angielskiej piłki. Zajmijmy się Realem. Ta drużyna jest w bardzo specyficznym momencie. Już dawno straciła szanse na mistrzostwo Hiszpanii. Niedawno została zepchnięta z drugiej pozycji w tabeli przez Atletico. Za to właśnie wywalczyła Puchar Króla. W sobotnim finale z Osasuną grała w trybie oszczędzania baterii, by jak najwięcej zostało jej na City. Udało się. Copa del Rey po dziewięciu latach wrócił na Santiago Bernabeu. Idiosynkrazja Realu jest taka, że jeśli dawno czegoś się nie wygrało, to bardzo to trofeum się ceni (co oczywiście nie tyczy się Ligi Mistrzów, którą wygrywać należy zawsze). Zatem w tym sezonie triumf w Pucharze Króla to coś więcej niż listek figowy, którym można zakryć przyrodzenie, ale nie da się weń ubrać. To naprawdę istotne trofeum.
W niczym, co robi i mówi Florentino Perez, nie ma przypadku. Nie było go więc i w tym, że właśnie po pokonaniu Osasuny powiedział, iż Carlo Ancelotti ma ważny kontrakt i wszyscy są niego zadowoleni. Ergo zostanie na kolejny sezon niezależnie od losów dwumeczu z City i wyniku ewentualnego finału w Stambule. W zgodzie z tą logiką zdobycie wywalczonego przecież przed rokiem tytułu mistrza Hiszpanii nie było nigdy priorytetem. A o ile między pierwszym a drugim miejscem w finalnej tabeli ligowej jest zawsze jakaś różnica, o tyle między drugim a czwartym nie ma w zasadzie żadnej. Byle tylko zakwalifikować się do Ligi Mistrzów. Zapewne większość fanów Realu prawidłowo odpowie na pytanie, ile razy Real był mistrzem kraju. Natomiast czy znajdzie się taki, który powie, ile razy był wicemistrzem?
Liga została więc totalnie odpuszczona, gdy Barcelona zniknęła za zakrętem. Identycznie było na przykład w sezonie 2017-18. A wtedy też Zinedine Zidane w decydującym o drugim miejscu meczu z Atletico zdjął w 65 minucie, przy wyniku 1:1, najlepszego na boisku Cristiano Ronaldo, żeby zachował siły na mecz z Juve w Champions. Wicemistrzem zostało Atleti. Tak więc i teraz, dopóki Real będzie grał w Lidze Mistrzów, a w zasadzie to nawet jeśli odpadnie z City, na boiskach Primera Division można się po nim spodziewać różnych rzeczy. Kibice nie powinni do nich przywiązywać żadnej wagi.
W rewanżu na Etihad oczywiście, jak to w futbolu, może zdarzyć się wszystko. Z tym że rywale już niczym siebie nie zaskoczą. Obaj nieźle się na Bernabeu nastraszyli. Pokazali sobie nawzajem siłę. Nikt więc raczej nie ruszy na hurra do przodu. City zapewne nigdy w historii nie grało równie wytrawnego futbolu, jak dziś. Pozostaje faworytem. Nadzieją dla kibiców Realu jest jednak nie tylko to, że mają wielki zespół, który w Lidze Mistrzów od lat pokazuje wszystko, co ma najlepszego, ale również fakt, iż znalazłszy się w podobnie stresujących sytuacjach, Pep Guardiola kilka razy w przeszłości przekołczował. Wymyślił karkołomny plan na mecz, który nie miał prawa się sprawdzić. Może zwariuje i tym razem. Natomiast Ancelotti nie przekołczuje na pewno.
Włoską piłkę należy szanować – powtarza Zbigniew Boniek. Zapewne jednak i on przed lustrem przyznałby, że starcia Realu z City to przedwczesny finał. Ekipy z Mediolanu znajdują się jednak co najmniej półkę niżej niż Real i City. Gdy we wtorek sędzia zagwizdał po raz ostatni, złapałem się na tym, że czekam na dogrywkę, jakby to był finał. Zatem lepszego futbolu niż w rewanżu już w tym sezonie nie da się zobaczyć nigdzie na globie. A być może nie będzie go i za rok, bo jaka jest gwarancja, że giganci z Anglii i Hiszpanii znów na siebie wpadną? To będzie mecz do chłonięcia minuta po minucie, akcja po akcji. Real kontra City – nowy Klasyk europejskiej piłki.
AUTOR: Leszek Orłowski (CANAL+)