Arne Slot sprawił, że pod jego batutą Liverpool nie fałszuje. A przecież w lecie niewiele na to wskazywało.
Gdy latem po blisko dekadzie rządów odchodził z klubu Juergen Klopp, niemiecki menedżer, ulubieniec mediów i bożyszcze kibiców, futbolowi eksperci spodziewali się na Anfield najgorszego. No, może nie przewidywali od razu końca świata w czerwonej części Merseyside. Ale już o gromadzących się nad nią czarnych chmurach informowali wszem wobec. I nikt, nawet w najśmielszych marzeniach, nie przypuszczał, że Arne Slot, holenderski szkoleniowiec, który w lipcu zastąpił Niemca, tak szybko je rozgoni.
W letnim transferowym oknie spośród klubów Premier League to Liverpool wydał najmniej, ledwie 12,5 miliona funtów. A w dodatku kupiony za tę kwotę Federico Chiesa od początku sezonu więcej czasu spędza w lekarskich gabinetach niż na murawie. Z kolei Mohamed Salah, Virgil van Dijk i Trent Alexander-Arnold wchodzili w ostatni rok obowiązywania kontraktów (z filarami zespołu do tej pory nie podpisano nowych umów!), co też nie wróżyło niczego dobrego. A mimo to „The Reds” pod wodzą Slota, który wcześniej wyspiarski futbol oglądał głównie w telewizji, grają jak z nut.
Oczywiście, w grudniu trofeów się jeszcze nie wygrywa. Ale warto do tego czasu zadbać o zajęcie jak najlepszej pozycji przed przystąpieniem do frontalnego, decydującego ataku, by później móc się pochwalić zdobytymi łupami. Kto pierwszy w tabeli Premier League na Boże Narodzenie, ten pierwszy w maju na ligowej mecie? Na Wyspach znają tę regułę. Lecz wyjątek od niej dotyczy, między innymi, właśnie Liverpoolu. Bo gdy ostatnio liderował na Święta, zwykle kończyło się to na wiosnę obniżką formy i spadkiem z najwyższego stopnia podium.
Dlatego też nikt dziś w okolicach Anfield nie ośmiela się mówić głośno o poczwórnej koronie, choć przodownictwo zarówno w Premier League (z przewagą 7 pkt nad wiceliderem, mając jeden mecz rozegrany mniej – stan na 26 grudnia), jak i w Lidze Mistrzów (z kompletem sześciu zwycięstw!), dają pretekst do snucia wielkomocarstwowych planów. A przecież awans do półfinału Pucharu Ligi (tu Liverpool czeka dwumecz z Tottenhamem) i niezłe losowanie w III rundzie FA Cup (u siebie z czwartoligowym Accrington Stanley) również pozwalają kibicom puścić wodze fantazji… Marzenia ma także Slot. On jednak – w przeciwieństwie do fanów – fantazjować nie może. Musi twardo stąpać po ziemi. Holender zdaje sobie sprawę, że jego Liverpool jeszcze nie dobił do półmetka sezonu.
Zaryzykuję opinię, że były trener Feyenoordu, który rok temu odrzucił ofertę pracy w Tottenhamie, sam nie do końca rozumie, skąd się wzięła tak znakomita seria zwycięstw. „The Reds” są od początku sierpnia w uderzeniu i prą do przodu jak taran. No, bo skoro wygrałeś już w tym sezonie 22 z 26 ligowych i pucharowych meczów, to porażkę z u siebie Nottingham i trzy remisy (z Newcastle, Fulham i Arsenalem) masz prawo nazwać wypadkami przy pracy. Slot ostrożnie mówi, że Liverpool jest obecnie zespołem, który trudno pokonać. Kibice, którym szermować słowem wolno śmielej, buńczucznie dodają, że trudno z „The Reds” także zremisować.
Gdy klub z Anfield wygrywał Premier League za kadencji Kloppa, też przed mistrzowskim sezonem 2019/20 nie zrobił wielkich zakupów. Latem ściągnął tylko Harveya Elliotta. Zimą zaś sprowadził Takumiego Minamino, a przecież prędzej te transfery nazwiemy uzupełnieniem składu niż jego znaczącym wzmocnieniem.
O grze tamtego Liverpoolu mówiono, że to był niemiecki heavy metal. Od siebie dodam, choć Klopp mógłby się z tym nie zgodzić, że taki metal, jak ten prezentowany przez „Rammstein”. Gdy zaś szukałem w pamięci nazwy jakiegoś znanego holenderskiego zespołu muzycznego, by określić nim styl gry „The Reds” za kadencji Slota, to… nie znalazłem. Bo przyszedł mi do głowy tylko popowy „Pussycat”, który pasuje raczej do łyżwiarstwa figurowego, a nie piłki nożnej.
Co takiego zrobił Slot, by znów uczynić Liverpool zespołem bijącym się o najbardziej prestiżowe trofea? O dokonywaniu rewolucji personalnej czy jakiejkolwiek innej raczej nie myślał. Klopp nie zostawiał przecież po sobie spalonej ziemi. Wręcz przeciwnie. Holenderski menedżer „odziedziczył” po Niemcu świetnych, otwartych na pomysły nowego bossa piłkarzy. Do tego poukładany nie tylko zespół, ale cały klub.
Ale zmian taktycznych Holender nie bał się wprowadzać. Najwięcej ich widać w funkcjonowaniu drugiej linii, w której najniżej operuje Ryan Gravenberch, odkrycie tego sezonu (gra regularnie w podstawowym składzie prawdopodobnie tylko dlatego, że nie doszedł do skutku letni transfer Martina Zubimendiego z Realu Sociedad). Holender jest mobilny. Wspomaga kolegów z defensywy, zamykając rywalom korytarze prowadzące w okolice pola karnego Liverpoolu. Potrafi utrzymać się przy piłce. A gdy nadarza się okazja, inicjuje akcje zaczepne i chętnie w nich uczestniczy niemal do samego końca. Dzięki niemu wyżej może grać Alexis Mac Allister, argentyński mistrz świata. W ofensywie może się natomiast realizować Dominik Szoboszlai, węgierska „10”, mająca głowę pełną pomysłów na finalne podania do Luisa Diaza czy Salaha.
Oddzielny akapit należy się Mo Salahowi. A nie wiem, czy nie od egipskiego napastnika powinienem w ogóle zacząć opowieść o początkach Slota w Liverpoolu. Niby statystyki udowadniają, że Salah w tym sezonie mniej biega, nie uczestniczy tak aktywnie w wysokim pressingu, ale to jemu w największej mierze „The Reds” zawdzięczają, że kreują tyle okazji pod bramką rywala. I te okazje są lepsze jakościowo. A skoro tak, łatwiej je kończyć zdobyciem bramki. Liczby nie kłamią. W 32-letniej historii Premier League tylko Harry’emu Kane’owi i teraz Salahowi udało się już przed Bożym Narodzeniem uzyskać dwucyfrówkę zarówno pod względem strzelonych goli, jak i asyst. Egipskie ferrari z Anfield, jak nazywają go, nie bez przyczyny, angielscy dziennikarze, przewodzi też w klasyfikacji najskuteczniejszych. Ale bramki zdobywa najpierw dla zespołu, a dopiero potem dla siebie.
A defensywa „The Reds”? Od ich drugiej linii i ataku nie odstaje nawet na milimetr. Nie przeciekała nawet wtedy, gdy Alisson Becker — ze względu na kontuzję — na wiele tygodni opuścił bramkę. Caoimhin Kelleher, jego zastępca poza jedną wpadką w meczu z Newcastle bronił bowiem jak w transie. Gdy pauzował Ibrahima Konate, lukę po nim wypełniał Joe Gomes. A gdy leczył uraz Trent Alexander Arnold, na prawej stronie radził sobie Connor Bradley. Pieczę zaś nad całością sprawował Virgil Van Dijk, kapitan zespołu, a właściwie generał. Silny jak tur, choć wcale nie nadużywający fizyczności. Zawsze skoncentrowany. Nigdy spóźniony. Za to elegancki niczym Rolls Royce.
Nad van Dijkiem jest już tylko Slot. Przy linii bocznej nie tak ekspresyjny, jak Klopp. Zwykle opanowany. Trzymający nerwy na wodzy. Można nawet odnieść wrażenie, że piłkarze nie potrzebują jego pomocy. Nic bardziej mylnego. Zawodnicy czują, że Holender zdążył już odcisnąć piętno na ich grze. Ale zarówno menedżer, jak i jego podopieczni wiedzą, że na przełomie grudnia i stycznia nie ma się jeszcze czym ekscytować. Weryfikacja pracy zawodników z nowym menedżerem przyjdzie dopiero w maju. Powtarzają zatem, że — owszem — jesień jest nasza, mając jednak świadomość, że w klubowej piłce to przecież wiosna jest najważniejsza.
AUTOR: RAFAŁ NAHORNY (CANAL+SPORT)
Twój komentarz pozostanie anonimowy i tylko do wiadomości Redakcji CANAL+ Blog. Komentując akceptujesz regulamin.