Śląsk rzucił na kolana Legię, a Białystok okazał się nieprzyjazny dla gości. 12. kolejka Ekstraklasy należała do rewelacji rundy jesiennej.
Wydarzeniem 12. kolejki Ekstraklasy był niewątpliwie mecz Śląska Wrocław z Legią Warszawa. Nie dość, że sensacyjny lider wrócił do wygrywania po krótkiej przerwie na remis z Górnikiem Zabrze (1:1), to jeszcze zrobił to w fenomenalnym stylu. Gracze Jacka Magiery rozbili wicemistrzów Polski, strzelając im cztery gole. Bohaterem spotkania był Piotr Samiec-Talar, który zaliczył dwie asysty i zdobył bramkę. A przecież sama jego obecność w wyjściowym składzie mogła być traktowana jako niespodzianka. Ekipie Śląska ułożyło się w tym meczu wszystko. I to jeszcze na oczach blisko 40 tysięcy kibiców, którzy szczelnie wypełnili stadion. Legia przegrała czwarty raz z rzędu. Kosta Runjaić zdecydowanie ma o czym myśleć przed czwartkowym pucharowym meczem ze Zrinjskim Mostar.
Biorąc pod uwagę formę obu drużyn, zwycięstwo Górnika nad Rakowem można uznać za sensację. Patrząc jednak z perspektywy najnowszej historii tej rywalizacji, nie ma w tym potknięciu nic dziwnego. Od powrotu do Ekstraklasy w 2019 roku Zabrze jest dla częstochowian jednym z najbardziej niewygodnych terenów w lidze. Dość powiedzieć, że w tym okresie wygrali tam tylko raz. Tym razem już w pierwszej połowie było jasne, że to będzie trudny wieczór dla graczy Dawida Szwargi. Dwa gole Daisukego Yokoty wprowadziły gospodarzy na drogę do zwycięstwa. Mistrzowie Polski byli w stanie odpowiedzieć tylko trafieniem Antego Crnaca, dla którego był to debiutancki gol w barwach Rakowa.
Lewy obrońca Jagiellonii to jeden z największych wygranych pierwszej fazy sezonu. Najpierw dał się poznać jako spec od pięknych trafień z rzutów wolnych. Później dołożył do nich pewne wykonanie rzutu karnego. A przeciwko Zagłębiu zaskoczył Sokratisa Dioudisa, strzelając mu gola bezpośrednio z rzutu rożnego. Nie ma stałego fragmentu gry, z którego świeżo upieczony kadrowicz Michała Probierza nie byłby w stanie strzelić gola. Jagiellonia wygrała po raz szósty w tym sezonie na własnym stadionie. Ale chyba jeszcze ani razu nie zagrała z aż takim rozmachem. Zawodnicy Waldemara Fornalika równie dobrze mogli wyjechać z Podlasia z pięcio- lub sześciobramkowym bagażem.
Po turbulencjach na początku sezonu widać już coraz mniej śladów w ekipie Kolejorza. Drużyna Johna Van Den Broma wykorzystuje korzystne okoliczności wynikające z terminarza. Poznaniacy przez cały wrzesień i październik tylko raz musieli wyjechać poza swoje miasto, co zresztą skończyło się dla nich laniem w Szczecinie. Na własnym stadionie są jednak niemal bezbłędni. Ostatnio odprawili Stal Mielec, Raków Częstochowa, Puszczę Niepołomice, a teraz do grona pokonanych dorzucili ŁKS. Nie udał się debiut Piotra Stokowca w ekipie beniaminka. Dla Lecha najważniejszą informacją jest coraz lepsza forma Mikaela Ishaka. Dzięki jego dwóm bramkom ekipa z Wielkopolski jest już w ścisłej czołówce tabeli.
Mecz Puszczy Niepołomice z Cracovią od początku zapowiadał się nietypowo. To krakowianie występowali na swoim stadionie w roli gościa. Podobnie jak w poprzednich meczach przed własną publicznością, początkowo mieli pod górkę. Beniaminek wyszedł na prowadzenie po trafieniu Artura Siemaszki i utrzymywał je do samej końcówki. Pasy nie poddawały się jednak i w ostatnim kwadransie wrzuciły niepołomiczan na karuzelę. Oliwier Zych, bramkarz Puszczy, wyciągał piłkę z siatki trzy razy, ale tylko jeden z goli został uznany. Przy trafieniach Andreasa Skovgaarda i Kacpra Śmiglewskiego po interwencji VAR dopatrzono się minimalnych spalonych. Obie drużyny mogą mieć więc poczucie niedosytu. Puszcza, bo po raz kolejny wypuściła prowadzenie. Cracovia, bo, mimo strzelenia trzech goli, mogła się cieszyć tylko z jednego.
AUTOR: MICHAŁ TRELA (CANAL+SPORT)