Nikt w kilka tygodni nie stworzył wielkiego zespołu, choćby nie wiadomo jak dużo wydał. FC Barcelona też nie dała rady. Teraz drużynę Polaka czeka trudna walka o zwycięstwo w La Liga i Lidze Europy.
Ucieczka do przodu – to jeden ze sposobów wyjścia z tarapatów. Ryzykowny, ale taki kozak jak Joan Laporta, który blisko dwie dekady temu wyprowadził już Barcę z postępującej dekadencji na sam szczyt europejskiego futbolu, mógł sobie na niego pozwolić. Wierzył, że czego nie dotknie, zamieni się w złoto. Dług był porażający, ale jego zdaniem Barca nie mogła sobie pozwolić na trwanie w przeciętności. Domniemywał, że Camp Nou nie wytrzyma długo walki o ograniczone cele, czyli Puchar Króla, czy tylko awans do wiosennej fazy Ligi Mistrzów. Dictum socios – bądź co bądź właścicieli klubu – waży bardzo dużo. Kolejny marny sezon mógłby nawet zdmuchnąć prezesa, a na to w żadnym razie nie mógł sobie pozwolić taki megaloman jak Laporta.
Zaczął więc od gigantycznych kredytów. Nie spodziewał się jednak, że w gabinetach klubu jest tyle szaf z trupami. Te zaś wypadały i niewykluczone, że wypadać będą. Tymczasem Laporta nie tylko musiał spłacać zobowiązania, ale też utrzymywać na bieżąco tę studnię bez dna, jaką w spadku pozostawił mu poprzednik. Pensje tzw. starej gwardii (zaliczam do niej też późne nabytki Bartomeu jak choćby Frankie De Jong), przechylają mocno barcelońską łajbę. Prośby o ustępstwa ze strony graczy najpierw znajdowały posłuch, ale kiedy ich skala rosła, one same zamieniały się zaś w żądania a być może nawet groźby i szantaże, ta droga szukania oszczędności skończyła się jak tor na bocznicy. To jednak była tylko część problemów.
Barca potrzebowała wzmocnień, koniecznej przebudowy składu, by móc odnieść sukces sportowy. Bez niego nie ma zaś w piłce powodzenia ekonomicznego. Jako że stara gwardia nie paliła się do odejścia ani prośbą, ani groźbą, trzeba było coś wymyślić, by pogodzić wodę z ogniem, czyli mieć kasę na tych, którzy są i na tych, których trzeba ściągnąć. Sięgnięto wiec po dźwignie finansowe (po hiszpańsku „palancas”). Sprzedawano więc potencjalne przyszłe zyski z różnych działów zarobkowych Barcy. Jak to wszystko udało się pogodzić z restrykcyjną polityką La Liga dotyczącą budżetu płacowego, pozostanie tematem do analiz co najmniej dla doktora nauk ekonomicznych, tym bardziej że jakiś czas temu kontrolerzy La Liga ścigali Levante o parę euro, Atletico o 5 milionów, a władze i piłkarze Betisu jeszcze za pięć dwunasta finału okienka transferowego były w stanie przedzawałowym.
Tak czy siak (może kiedyś ktoś to dokładnie przeanalizuje), Laporcie się udało. Xavi miał w składzie Busquetsa czy De Jonga, ale też Roberta Lewandowskiego, Kunde i Raphinhię. Co prawda nie udało się już ściągnąć Bernardo Silvy, ale nastroje przed sezonem były mocno optymistyczne. Remis z Rayo na inaugurację uznano za klasyczne „koty za płoty”, tym bardziej że maszyna jednak ruszyła. Nawet jeśli wnikliwy ekspert dostrzegał mankamenty, wyniki były zacne. Błyszczał Lewy, bramki sypały się jak z rogu obfitości, a przecież miało być coraz lepiej, bo czas (czytaj zgranie zespołu) miał pracować na korzyść teamu Xaviego. Co było potem, wszyscy wiemy. Gdy przyszło mierzyć się z gotowymi, ukształtowanymi futbolowymi maszynami pokroju Bayernu czy Realu, wielka forma ter Stegena czy Lewandowskiego nie wystarczyła. Nagle dostrzeżono, że obrona mocno kuleje i nie chodzi tylko o samą czwórkę z tyłu, czy absencję tego albo innego stopera, ale o grę obronną Barcy w całości. Okazało się, że zdecydowanie na wyrost dostrzegane połączenia Roberta z kilkoma graczami jak Pedri, Raphinhia czy Fati, nie działają, jak trzeba albo czasem w ogóle ich nie widać. Madryt i Monachium unaoczniły, że droga do ich bramek nie może wieść tylko przez Lewego. Tę wyliczankę można by długo kontynuować.
Tak chwalony za politykę sportową tercet Alemany – Jordi Cruyff – Xavi z niewiadomych do końca powodów (ograniczeń) nie zadbał o odpowiednie zbilansowanie zespołu. Z jednej strony nadmiarowość skrzydłowych, z drugiej mocne niedoinwestowanie boków obrony. Zresztą wątek laterales (po hiszpańsku boczni obrońcy) trzeba byłoby rozwinąć w osobnym artykule, podobnie jak casus Busquetsa i potencjalnego następcy na jego pozycji. Wątków, a tym samym problemów do analizy jest tyle, że i na habilitację by starczyło.
Chłodne realia są jednak takie. Nikt w kilka tygodni nie zbudował wielkiego zespołu, choćby nie wiadomo jak dużo wydał. Nawet genialny Juergen Klopp potrzebował trzech sezonów, by zbudować bardzo konkurencyjny dla gigantów europejskiej piłki Liverpool. Co gorsza, w aktualnym sezonie, grając non stop co trzy dni, nie da się najzwyczajniej w świecie potrenować. Skąd więc mają w tak krótkim czasie wykluć się automatyzmy w grze? Pamiętać też trzeba, że jeszcze się taki nie urodził, wliczając samego Monchiego z Sevilli, co by trafił ze wszystkimi transferami. Budowanie wielkiej drużyny to proces, często metoda prób i błędów, w której sukces osiągają ci, którzy popełniają ich najmniej. Wreszcie sama osoba Xaviego. Jakim jest trenerem, jaką ma wizję docelową gry Barcy – te pytania można mnożyć. Xavi, poza pracą w egzotycznej lidze znad Zatoki Perskiej, nie ma żadnego miarodajnego przetarcia trenerskiego. Nie poszedł drogą np. Mikela Artety. Świeci światłem piłkarskiego CV i może dlatego Laporta nie był wielkim orędownikiem jego osoby w roli zbawcy Barcy.
Dziś Barca wpadła w pierwszy zakręt. To, czy nie wypadnie z drogi, będzie zależeć od kilku czynników. Sportowy jest oczywisty. Przed zespołem nadal walka na trzech frontach. Już samo deptanie po piętach Realowi w lidze do końca sezonu (najbliższy mecz z Almerią będzie można oglądać w sobotę o 21.00, transmisja w CANAL+Premium) byłoby moim zdaniem dowodem postępu, tym bardziej sięgnięcie po mistrza. Blaugrana zawsze miała też dobrą chemię z Pucharem Króla. Wreszcie Liga Europy nasycona wielkimi firmami jak chyba nigdy wcześniej. Mam wrażenie, że to tam wykuwać się będzie generalna ocena pracy Xaviego i opinia o progresie — bądź nie — jego zespołu. Medal ma jednak zawsze dwie strony. Ta finansowa jest wielką zagadką. Wiemy, że założone zyski z Ligi Mistrzów trzeba wykreślić (mowa była o ćwierćfinale). Można to nadrobić w pewnym stopniu Ligą Europy, ale to i tak kropla w morzu potrzeb, jeśli weźmiemy pod uwagę doniesienia o kolejnej ofensywie transferowej. Tylko za co ją przeprowadzić? Nowymi dźwigniami? Ucieczka do przodu jest metodą, ale ma też swoje granice. Za dużo zmiennych i ryzyka, mnóstwo niepewności, a w konsekwencji jeszcze więcej pytań. Barca nie pozwala nam się nudzić, a tym bardziej nie daje o sobie nawet na chwilę zapomnieć.
autor: Piotr Laboga [CANAL+]