Celtics to mistrz, ale w NBA rządzi Zachód. Podsumowanie sezonu

Celtics to mistrz, ale w NBA rządzi Zachód. Podsumowanie sezonu

19 June 2024

Boston Celtics to szósty mistrz NBA w ostatnich sześciu latach. Co wiemy o najsilniejszej koszykarskiej lidze świata po sezonie 2023/2024?

Boston Celtics ograli w pięciu meczach Dallas Mavericks i sięgnęli po osiemnasty tytuł, czym zakończyli naprawdę ciekawy sezon NBA. Co z niego zapamiętamy? I jakie są najważniejsze pytania w przededniu draftu, wolnej agentury i przygotowań do kolejnych rozgrywek? Poniżej przedstawiamy siedem tematów, którymi będziemy się zajmować w oczekiwaniu na start 78. sezonu NBA. Wystartuje 22 października i – co najważniejsze! – będziecie mogli go śledzić na antenach CANAL+.

BOSTON CELTICS Z OSIEMNASTYM MISTRZOSTWEM


Do sezonu Celtics nie da się mieć żadnego „ale”. Bostończycy dominowali od początku do końca rozgrywek. Joe Mazzulla zbudował maszynę do wygrywania, która pod względem statystycznym jest jedną z najlepszych drużyn w historii koszykówki. Po szesnastoletniej przerwie w TD Garden zawiśnie mistrzowski baner. Z barków Jaylena Browna i Jaysona Tatuma zniknie natomiast ciążące hasło o „niedowożeniu” w play-offach. Zgodnie z maksymą Briana Windhorsta z ESPN – po zdobyciu tytułu, wszystko inne leci w niepamięć.


Sukces Celtics nie ma jednego bohatera, bo zadecydowała o nim jedna z najmocniejszych drużyn ostatnich lat. Brad Stevens, generalny menedżer, najważniejsze ruchy wykonał w poprzednich rozgrywkach, gdy po kosztach sprowadził Derricka White'a do Bostonu, a także przed startem sezonu, gdy ściągnął Kristapsa Porzingisa i Jrue Holidaya. Siedmiu najważniejszych koszykarzy ekipy ze stanu Massachusetts ma kontrakty na kolejny sezon. Celtics otworzą więc kolejny rok jako faworyci do już dziewiętnastego mistrzostwa.

ZACHÓD ODZYSKUJE PANOWANIE


Choć to bostończycy zdobyli mistrzostwo, nikt nie ma wątpliwości, że to Konferencja Zachodnia jest zdecydowanie mocniejsza. Tylko jedna drużyna – Celtics — przekroczyła barierę 50 wygranych w sezonie regularnym, co jeszcze przed rokiem udało się czterem ekipom. Zdecydowanie najgorsze drużyny ligi – Detroit Pistons, Charlotte Hornets i Washington Wizards – grają na Wschodzie. Podobnie jak ekipy, które nie do końca wiedzą, dokąd zmierzają – Brooklyn Nets, Chicago Bulls, czy do niedawna Atlanta Hawks, którzy mają pierwszy wybór nadchodzącego draftu.


Oglądanie play-offów na Wschodzie było przygnębiającym doświadczeniem. Celtics grali w innej lidze. Szczególnie po kontuzjach Joela Embiida (Philadelphia 76ers), Giannisa Antetokounmpo (Milwaukee Bucks) czy Jimmy’ego Butlera (Miami Heat). A gdy dodamy do niekończące się problemy gwiazd New York Knicks, rodzi się nam obraz nędzy i rozpaczy.


Dokonując wstępnej analizy układu sił w sezonie 2024/2025, dziennikarze ESPN uznali, że cztery z pięciu najlepszych drużyn w NBA grają na Zachodzie. I nic nie wskazuje, by latem to się zmieniło.

CZY WARTO BYŁO SZALEĆ TAK?


W ostatnich latach w NBA w modzie jest stawianie wszystkiego na jedną kartę, by maksymalnie wykorzystać prime-time swojej gwiazdy. Prekursorami takiego rozwiązania byli Cleveland Cavaliers, których LeBron James w 2016 roku doprowadził do upragnionego tytułu. Później w ich ślady próbowało iść wiele ekip. Z bardzo różnym skutkiem, co pokazał nawet ten sezon. Dallas Mavericks w ostatnich miesiącach dokonali kilku odważnych ruchów. Postawili m.in. na Kyriego Irvinga, tak utalentowanego, jak kontrowersyjnego. Ale tu brawura szła w parze z rozsądkiem, bo Luka Doncić doprowadził ekipę z Teksasu aż do finałów. Po drodze Mavs wyeliminowali Minnesotę Timberwolves, których rok temu wyśmiewano za transfer Rudy’ego Goberta. Dziś widać, że Tim Connelly, generalny menedżer, sięgając po Francuza, miał wizję. Jego Wilki są jedną z najlepszych ekip w lidze.


Tego samego nie można jednak powiedzieć o Phoenix Suns, najnowszej ofierze tzw. syndromu nowego właściciela, czyli transferowego szaleństwa dokonywanego przez klub po zmianie władzy. Dwie katastrofy w play-offach z Kevinem Durantem, jedna z Bradleyem Bealem. Kolejny zwolniony trener. Słabiutka ławka. Mocno ograniczone możliwości wzmocnień na rynku transferowym. To dotychczasowy bilans Suns zarządzanych przez Matta Ishbię. Nieidealnie. Teraz zespół przejmuje Mike Budenholzer, który w 2021 roku doprowadził do mistrzostwa Milwaukee Bucks. Trudno jednak uwierzyć, by nagle udało stworzyć w Phoenix kandydata do tytułu.

TAK DOBREJ LIGI JESZCZE NIE BYŁO


Kiedyś to było… Mecze z wynikami 80 do 78… Teraz to nie ma obrony… Gdzie ci fizyczni gracze… I tak dalej. Te hasła zna każdy fan koszykówki. Nostalgia sprawia, że na przeszłość patrzymy przez różowe okulary. Ale trzeba docenić, to co jest. NBA jeszcze nigdy nie była tak mocną ligą. Nawet w beznadziejnych drużynach, jak Pistons czy Wizards, da się znaleźć sensownych zawodników. Nigdy wcześniej wybieranie koszykarzy do drużyn All-NBA czy All-Defensive Teams nie było tak trudne. Bo też poziom talentu w lidze jeszcze nigdy nie był tak wysoki.


Zawodnicy są dziś doskonalsi niż jeszcze kilka lat temu. Dużo mówi się o obniżeniu poziomu obrony, Nie zauważa się jednak, że idzie on w parze z niewiarygodnym rozwojem umiejętności rzutowych czy poprawą ruchu piłki. Sport jest bardziej dynamiczny, szybszy i po prostu lepszy, niż wcześniej. NBA stara się zachowywać balans między atakiem a obroną. Widzieliśmy to szczególnie w drugiej połowie sezonu, gdy po kompromitującym Meczu Gwiazd liga wydała arbitrom rekomendacje, by pozwalali na bardziej fizyczną grę. Efekty przyniosło to w play-offach, gdzie rzadko oglądaliśmy strzelaniny. Choć w sezonie regularnym znów doszło do pobicia rekordu efektywności ofensywnej, za czym stali Indiana Pacers.


Po raz pierwszy od lat 70. mamy sześciu różnych mistrzów w sześć lat. To znakomicie świadczy o poziomie dywersyfikacji talentu wśród najlepszych drużyn ligi. Stare wygi, jak LeBron James czy Kevin Durant, dalej odgrywają znaczącą rolę. Czuć jednak, że w NBA idzie nowe. Nikola Jokić obronił tytuł MVP. Lecz w play-offach błyszczeli inni. Na czele z Donciciem czy Anthonym Edwardsem, dla którego nadchodzące igrzyska olimpijskie mogą być przełomowym momentem. Może stać się bowiem dla Amerykanów jedną z twarzy NBA, w której w ostatnich latach dominowali Europejczycy (Jokić, Doncić, Giannis, a zaraz Wembanyama).

NADCHODZI ZMIERZCH DZIADKÓW?


To nie był łatwy rok dla drużyn opartych o gwiazdy-weteranów. Golden State Warriors w ogóle nie zagrali w play-offach. Phoenix Suns, Los Angeles Lakers i Los Angeles Clippers nie wyszli nawet z pierwszej rundy, przegrywając odpowiednio w czterech, pięciu i sześciu meczach. W składach tych ekip znajdziemy (do niedawna?) najlepszych zawodników ligi. Każdą z nich łączy jeden, poważny problem: starzejące się gwiazdy mają coraz więcej kłopotów ze zdrowiem, coraz wyższe kontrakty, a to prowadzi do nieudolnych prób odmłodzenia składów.


O ile jedyną opcją dla Suns jest ponowna próba walki o tytuł z tym samym składem, o tyle dla pozostałych ekip najbliższe lato zapowiada się wyjątkowo ciekawie. Lakers od miesiąca nie mogą znaleźć nowego trenera. Przyszłość LeBrona Jamesa stoi pod znakiem zapytania. Nie wiadomo, czy za paczkę składającą się z trzech wyborów w drafcie, Jeziorowcom uda się ściągnąć wymarzoną trzecią gwiazdę.
Warriors czekają na decyzję Klaya Thompsona, którego kontrakt wygasa i który może dostać ofertę nie do odrzucenia np. z Orlando Magic. To mogłoby popchnąć klub z San Francisco do przebudowy i postawienia na młodych. Tym bardziej że umowa Chrisa Paula jest niegwarantowana. Clippers mają teoretycznie najmocniejszy skład, ale też dwie wielkie niewiadome. O ile Kawhi Leonard przedłużył kontrakt, o tyle James Harden i Paul George tego nie zrobili. A ten ostatni może liczyć na ostatnią w karierze wielką wypłatę np. od Philadelphia 76ers.

KTO SKORZYSTA NA NAJGORSZYM DRAFCIE OSTATNIEJ DEKADY?


W najbliższym naborze do ligi nie ma zawodnika, którego potencjał byłby choć porównywalny do Victora Wembanyamy albo Coopera Flagga, czyli headlinerów klas 2023 i 2025. Nie ma nawet graczy, których moglibyśmy uznać za trzeci wybór tamtych draftów. Albo za piąty. W środowisku amerykańskich ekspertów krążą opinie, że numer jeden tegorocznego naboru jest pod względem wartości porównywalny z ósmym, może nawet dziesiątym wyborem ubiegłorocznego albo przyszłorocznego draftu. Stąd emocje związane z naborem do NBA są relatywnie niewielkie. Mówi się, że obecna klasa jest uboga w gwiazdy, ale bogata w tzw. zadaniowców, czyli zawodników będących wartościowymi uzupełnieniami składów. A tacy przydadzą się każdej drużynie. Szczególnie tym mającym trudną sytuację kontraktową.


Po szalonej loterii draftu pierwszy wybór trafił w ręce Atlanta Hawks i stał się dla nich zarówno problemem, jak i rozwiązaniem kłopotów. W tak nierównym, niepewnym drafcie łatwo jest zmarnować pierwszy wybór. Z drugiej jednak strony daje on szefom Jastrzębi szansę na wciśnięcie „resetu” i rozpoczęcie przebudowy składu np. dzięki oddaniu któregoś ze swoich obwodowych gwiazdorów (DeJounte Murray, Trae Young). Nową drużynę budować będą też Wizards (mają drugi wybór draftu) czy Pistons (5.). Ciekawe decyzje do podjęcia mają szefowie Houston Rockets (3.) czy San Antonio Spurs (4.). Obie ekipy z Teksasu mają młode, bardzo utalentowane drużyny i stoją przed podobną decyzją – czy oddać wybór w drafcie za sprawdzonego, doświadczonego zawodnika, na poważnie włączając się do walki o play-offy, czy też dać sobie więcej czasu i jeszcze bardziej obudować młody trzon ekipy?

INNOWACJE NBA DZIAŁAJĄ


Kończące się negocjacje ws. nowego kontraktu telewizyjnego, który przyniesie NBA ponad 75 miliardów dolarów, sprawiły, że w ostatnich latach liga postawiła na innowacje. Dzięki inwestycji w rynki zagraniczne mamy rekordową liczbę europejskich koszykarzy, którzy będą gwiazdami ligi. Liga rozegra już nie jeden, a dwa mecze sezonu regularnego na Starym Kontynencie. Coraz częściej mówi się o urozmaiceniu rozgrywek poprzez organizację większej liczby spotkań w Meksyku, krajach Zatoki Perskiej czy nawet w dalej położonych na wschód krajach Azji. Play-offy z różnych względów nie spełniły oczekiwań pod względem emocji. Liczba znakomitych drużyn jest jednak tak duża, że trudno tej rywalizacji nie śledzić z zapartym tchem. A do tego wielkim sukcesem okazał się turniej w środku sezonu, który wygrali Los Angeles Lakers.

Przed startem In-Season Tournament było wiele pytań. Najważniejsze brzmiało: „Kogo on obchodzi?”. I okazało się, że obchodził koszykarzy. To oni sprawili, że dostaliśmy naprawdę świetne widowiska. Turniej od pierwszego dnia wprowadził ożywienie w najnudniejszy okres koszykarskiego kalendarza. Choć po tytuł ostatecznie sięgnęli Lakers i LeBron, to rozgrywki pomogły wykreować nowych herosów. Na czele z Tyrese'em Haliburtonem, liderem Indiany Pacers, który kilka tygodni później był bohaterem Weekendu Gwiazd rozgrywanego na jego domowym parkiecie. In-Season Tournament okazał się wielkim sukcesem, świeżością wprowadzoną do skostniałego formatu sezonu regularnego. Wierzę, że jego kolejne edycje będą tylko lepsze.

AUTOR: JAKUB KRĘCIDŁO (CANAL+SPORT)

Udostępnij

Oferta

Polska (PL) Poland flag
CANAL+ Polska S.A., al. gen. W. Sikorskiego 9, 02-758 Warszawa, skr. pocztowa nr 8, 02-100, Warszawa NIP 521-00-82-774, REGON: 010175861, wpisana do Rejestru Przedsiębiorców, przez Sąd Rejonowy dla m.st. Warszawy, XIII Wydział Gospodarczy KRS pod nr KRS: 0000469644, kapitał zakładowy: 441.176.000 zł, w całości wpłacony, Nr BDO: 000030685.
© CANAL+ 2024