O tym, że angielskie kluby mają zdecydowanie najwięcej pieniędzy i uciekają reszcie europejskiej stawki, wiadomo było nie od dziś. Zwykle jednak znajdowali się pojedynczy śmiałkowie, którzy stawali z nimi do licytacji. A to transferową ofensywę przeprowadzało
Paris Saint-Germain, a to Barcelona zapożyczała się, by ściągnąć do siebie
Roberta Lewandowskiego, czasem któryś z włoskich gigantów próbował nawiązać do dawnej chwały, ewentualnie Bayern Monachium sięgał głębiej na konto, by pokazać, że wciąż liczy się w kontynentalnym wyścigu. W styczniu nic takiego nie miało jednak miejsca. Kupowali niemal wyłącznie Anglicy. Reszta Europy starała się za pieniądze uzyskane za sprzedaż zawodników do Premier League łatać popandemiczne dziury w budżetach i łagodząc skutki inflacji, ewentualnie trzymała środki na czarną godzinę. Zgodnie z ekonomicznymi zasadami, najlepszy moment, by inwestować, to czas kryzysu, o ile oczywiście samemu ma się wtedy pieniądze. Anglicy w pełni korzystali z bessy panującej na innych rynkach i zasysali do siebie jeszcze więcej talentu. Superliga istnieje, tylko że wprowadzono ją tylnymi drzwiami i dla niepoznaki nazwano Premier League.