Tylko Real Madryt jest w stanie wytrzymywać konkurencję klubów angielskich. Pozostali w Hiszpanii oszczędzają, gdzie tylko się da. Nowy sezon La Liga na pewno będzie ciekawszy niż okno transferowe.
Tym, co zawsze kręci najbardziej kibiców w sezonie ogórkowym, są oczywiście transfery. Niestety, w Hiszpanii od kilku lat letnie okienko (bo o zimowym lepiej nie wspominać) jest czasem sporego zawodu. Poza nielicznymi rodzynkami raczej okresem transferowych podniet tylko dla nie lada koneserów bądź, używając bardziej młodzieżowego języka, piłkarskich freaków.
Winę za ten stan rzeczy ponosi z jednej strony wyraźnie gorsza względem klubów angielskich sytuacja finansowa podmiotów z La Liga (to m.in. efekt wyraźnie niższych wpływów ze sprzedaży praw telewizyjnych). A z drugiej tzw. finansowego fair play (FFP), oczka w głowie władz La Liga, którzy — pomni traumatycznych doświadczeń sprzed dekady lub dwóch — jak ognia unikają pojęcia „życie na kredyt”. FFP to, pisząc najprościej, prowadzony bardzo szczegółowo system kwot, jakie dany klub może przeznaczyć każdego roku na transfery i pensje w zespole. Kwoty globalne są bardzo precyzyjnie wyliczone i ich potencjalne przekroczenie wiąże się z poważnymi konsekwencjami finansowo-administracyjnymi dla klubu piłkarskiego. To przekroczenie nie musi wcale dotyczyć milionów euro, zabawa toczy się już przy kwotach tysięcznych.
Skąd takie wyczulenie władz La Liga? Otóż to efekt życia grubo ponad stan wielu także wielkich klubów La Liga w latach 90. i pierwszej dekadzie XXI wieku. Późniejsze długi, sięgające często kilkuset milionów euro doprowadzały, choć w różnym stopniu, do katastrof, w takich potentatach tamtych czasów jak: Valencia, Real Saragossa, Deportivo La Coruna, Celta Vigo, Racing Santander czy Real Oviedo. Niektóre firmy do dziś nie potrafią wyjść na prostą (Saragossa). Inne staczają się od lat coraz niżej (Deportivo). Co gorsza, w Hiszpanii pokutuje, skądinąd słuszne, przekonanie, że jakiekolwiek poluzowanie systemu zakończy się klasycznym „daliśmy palec, a oni wzięli całą rękę, wręcz do nogi zaczęli się dobierać”.
Ta strategia ma więc uzasadnienie. Niestety, prowadzi do ograniczenia czy wręcz uśmiercenia polityki ekspansjonistycznej klubów. A także takich kuriozalnych sytuacji, jakie miały miejsce w poprzednim sezonie np. w Betisie, gdzie na kilka godzin przed zamknięciem okienka transferowego władze Verdiblacos nie mogły zarejestrować m.in. mającego klauzulę obowiązkowego wykupu Wiliana Jose. W celu ratowania sytuacji do gabinetów klubowych udał się legendarny Joaquin. Był gotowy zakończyć swoją karierę i tym samym zwolnić pozycję w budżecie dla rejestracji Brazylijczyka. Na szczęście udało się sprawę załatwić bez tak radykalnych ruchów.
Dlatego 17 z 20 klubów Primera Division, aby kupić, musi najczęściej najpierw sprzedać. Najlepiej do Anglii. Gwoli ścisłości, z wielkiej trójki aktualnie tylko Real może jako tako wytrzymywać konkurencję gigantów Premier League. Gdyby nie transfer Jude’a Bellinghama, wydatki pozostałych 19 klubów La Liga byłyby tylko niewiele większe od tych dokonywanych równolegle w drugiej lidze angielskiej! Dziś nawet liga Arabii Saudyjskiej zapłaciła więcej (niemal 2 razy tyle) tego lata za piłkarzy niż cała Primera Division. Nie muszę dodawać, że pozostałe wielkie ligi europejskie są także przed Hiszpanami. Dla przykładu Włosi przelali ponad 2 razy więcej pieniędzy na konta sprzedających do Serie A zawodników.
Jeśli w ostatnich latach za wzorzec do naśladowania uchodziła Sevilla, a zwłaszcza jej dyrektor-mag Monchi, tak teraz na to miano zasługuje Villarreal. To chyba jedyny przykład klubu z La Liga, który, nawet gdyby złożono do grobu FFP (oj wielu by o tym marzyło w Hiszpanii) praktykowałby księgowy purytanizm. Grogets jako jedyni zarobili krocie (na ten moment prawie 110 mln euro), a wydali 1/10 tej sumy. Czy wyszli na tym także dobrze sportowo? Nie można już teraz wyrokować. Ale zakładając jakiś jeszcze transfer, a może dwa, uważam, że robotę wykonują po mistrzowsku. Choć ja bym Samu Chukwueze po tak wyśmienitym sezonie za 20 mln euro nie puścił. Wszak rok temu Everton dawał 40 mln po ewentualnym rocznym wypożyczeniu.
We wspomnianej Sevilli dobrze wygląda na razie tylko błyszczący w gablocie ostatni skalp z Ligi Europy. O tym, że projekt firmowany nazwiskiem Jose Mendilibara wymaga zastrzyku świeżej, wysokogatunkowej krwi nikogo przekonywać nie muszę. Niestety, po latach konsekwentnego wspinania się na klubowy europejski Olimp, „zerwała się lina”. W efekcie z klubem w niezbyt dobrej atmosferze rozstał się Monchi, w kasie pandemia wyżarła dziurę. Aż strach pomyśleć co by było, gdyby nie dołączony do pucharu Ligi Europy awans do Ligi Mistrzów.
Z aktywów Sevilla chce upłynnić dwóch Marokańczyków: Bono i En Nesyriego. Za nich może zgarnąć niezłą sumkę, bez której na rynku transferowym nie poszaleje. Owszem, w kadrze nie brakuje świetnych graczy. Ale jeśli klub z Nervion chce wrócić na wcześniej upatrzone pozycje (4. miejsce na mecie sezonu) i ugrać coś w największym z pucharów to bez szerokiej, wzmocnionej kadry ani rusz. Dlatego tu wspomniana wcześniej zasada bije po oczach. Nie sprzedasz, nie kupisz. Niemniej jednak zatrzymanie Loica Bade, podpisanie lewego obrońcy Pedrosy i sprzątniecie sprzed nosa Lazio pivota Djibrila Sowa, jest dobrym prognostykiem początków pracy Victora Orty, czyli nowego Monchiego.
Na tle Sevilli oazą spokoju jest inny uczestnik tegorocznej Ligi Mistrzów – Real Sociedad. Nawet bolesny cios w postaci poważnej kontuzji i z nią związanego zakończenia kariery przez Davida Silvę, nie podłamał Basków. Zapewne trwają nieplanowane poszukiwania playmakera. Lecz samo utrzymanie starego składu na nowy sezon, znalezienie solidnego prawego obrońcy w postaci Hamariego Traore czy wypożyczenie otrzaskanego z pucharami napastnika Andre Silvy świadczy po raz kolejny o świetnym warsztacie i pracy dyrektora sportowego Roberto Olabe.
Niezgorzej pracują też w Gironie. Nie wiem, czy ubiegłoroczny beniaminek dalej nas będzie tak kontentował swoimi występami. Ale w twierdzy katalońskiego nacjonalizmu trener Michel i panowie od transferów robią, co mogą, by tak właśnie było. Skoro sprowadzony zimą Ukrainiec Cygankow zrobił z marszu nie lada furorę, teraz dorzucono mu kolegę z kadry Artema Dovbyka – króla strzelców ligi ukraińskiej. Czy da radę zastąpić Tate Castellanosa, nie wiemy. Podobnie jak dopiero okaże się, czy tylko nazwiskiem będzie wymachiwał rywalom przed oczami Daley Blind? Coś jednak czuję, że w Gironie nie działa się po omacku. Choć powtórzenie takich strzałów jak te przed rokiem, choćby w osobie Oriola Romeu, to byłaby nie lada sztuka.
Dlatego wielu dyrektorów klubów La Liga, obawiając się nadmiernego ryzyka kontraktowania graczy z zupełnie innych lig czy piłkarskich kręgów kulturowych, łowi u najbliższej konkurencji. To praktyka, która może irytować zwolenników dopływu świeżej krwi. Mając jednak tak ograniczone finansowo pole manewru, taka praktyka nie dziwi. Przykładowo Rayo po stracie filarów obrony: Cateny i Frana Garcii ściągnęło zaprawionych w hiszpańskim boju ligowym Pache Espino i Aridane. Gdy Atletico zgarnęło z Celty lewego obrońcę Galana, Galicyjczycy zadbali o pozyskanie właśnie z Atletico Manu Sancheza, sprawdzonego na serii wypożyczeń do Osasuny. Takich przykładów jest znacznie więcej.
Nowy sezon La Liga właśnie startuje, co w żadnej mierze nie kończy nam transferowej sagi. Owszem są kluby, które już się nasyciły bądź wypełniły pod kątem transferów niezbędne minimum. Teraz tylko czekają na okazje. Nie brakuje też jednak firm będących ciągle jakby w lekkim zawieszeniu bądź dopiero grzejących silniki, jak Almeria czy Granada. Jest i Valencia, nad której polityką „altas/bajas” (do i z klubu) lepiej spuścić zasłonę milczenia. Niemniej nawet tam trener Ruben Baraja i kibice liczą, że choćby za pięć dwunasta wpadnie jeszcze na Mestalla kilka smakowitych kąsków. Ten podobno najsmakowitszy, prosto z Francji, też jest nie tylko w Madrycie… ale przez całą La Ligę mocno oczekiwany.
AUTOR: PIOTR LABOGA (CANAL+SPORT)