W tenisowym świecie nie ma bardziej prestiżowych turniejów niż Australian Open, French Open, Wimbledon oraz US Open. Ale właściwie dlaczego? Co to jest Wielki Szlem i skąd wzięło się to określenie? Odsłaniamy kolejne rozdziały z historii tenisa.
Największe marzenie każdego tenisisty? Zwycięstwo w turnieju wielkoszlemowym. Jedni pragną triumfu na legendarnej paryskiej mączce. Drudzy – na kultowej wimbledońskiej trawie. Jeszcze inni w skwarze australijskiego słońca czy na gigantycznym korcie Arthura Ashe’a w Nowym Jorku. Obecny układ – cztery imprezy, trzy rodzaje nawierzchni – utrzymuje się od 1978 roku (z pewną korektą po 10 latach). A jak wyglądało to dawniej?
Punktem wyjścia w naszej opowieści będzie XIX wiek – stulecie, w którym rozpoczyna się historia współczesnego tenisa. A skoro powstała gra, w dodatku zyskująca popularność w szybkim tempie, to i musiała narodzić się rywalizacja. Pionierami byli ojcowie dyscypliny, Brytyjczycy. W 1877 roku All England Lawn Tennis and Croquet Club, klub tenisowy z londyńskiej dzielnicy Wimbledon, po raz pierwszy zorganizował turniej na należących do niego kortach. Cztery lata później wyłoniono premierowego mistrza USA wśród singlistów. Następnie w 1891 roku odbyły się pierwsze mistrzostwa Francji. A w roku 1905 – Australazji (przemianowane w 1927 na mistrzostwa Australii).
Początkowo każdy z tych turniejów był zupełnie odrębnym bytem. Ba, nie istniały nawet ustandaryzowane na cały świat zasady tenisa. Chęć unifikacji przepisów doprowadziła do powstania w 1913 roku Międzynarodowej Federacji Tenisowej (International Lawn Tennis Federation, obecnie International Tennis Federation – ITF), stworzonej przez 12 krajowych organizacji tenisowych. Wśród nich były federacje brytyjska, francuska czy australazjatycka. Brakowało jednak tej amerykańskiej, której nie podobał się układ sił w stowarzyszeniu, faworyzujący Stary Kontynent.
Szybciej niż z ujednoliceniem przepisów – te powstały dopiero w 1923 roku – ILTF poradziła sobie z utworzeniem trzech turniejów o randze mistrzostw świata. Brytyjska federacja otrzymała prawo organizacji imprezy na trawie. Francuska – na mączce. Natomiast zawody na hali, na nawierzchni drewnianej (!), nie miały stałego gospodarza. Na domiar złego nie były w stanie zainteresować najlepszych tenisistów spoza Europy.
Układ, który można byłoby nazwać „dwa prestiżowe turnieje mistrzowskie plus ten trzeci na doczepkę”, funkcjonował przez 10 lat – z przerwą w trakcie I wojny światowej. Po jej zakończeniu ILTF nie mogła zignorować rosnącej popularności tenisa w Stanach Zjednoczonych i Australii. Z kolei Amerykanom – w obliczu nadchodzącej kodyfikacji – nie opłacało się już pozostawać poza organizacyjnym mainstreamem. Upieczono więc dwie pieczenie na jednym ogniu. Amerykańska federacja dołączyła do ILTF i została sygnatariuszem ujednoliconych przepisów tenisa ziemnego. Trzy turnieje rangi mistrzostw świata rozwiązano i zastąpiono czterema mistrzostwami (Official Championships): Wielkiej Brytanii, Francji, Australii i Stanów Zjednoczonych. Brzmi znajomo?
Choć oficjalne zasady gry w tenisa weszły w życie od 1 stycznia 1924 roku, na pierwszy pełnoprawny sezon z czterema wielkimi imprezami trzeba było poczekać jeszcze rok – kiedy to mistrzostwa Francji otworzyły się na zawodników z całego świata (wcześniej mogli rywalizować w nich tylko Francuzi i zagraniczni członkowie francuskich klubów tenisowych). Do kompletu brakowało już tylko jednego. Słowa, które podkreśliłoby najwyższy poziom rywalizacji oraz ogromny prestiż, jakim szybko zaczęły się cieszyć turnieje mistrzowskie.
Z pomocą przyszli dziennikarze – i ich umiejętność wyszukiwania odpowiednich metafor. „Szlem” wywodzi się z brydża. Oznacza wylicytowanie oraz wzięcie wszystkich trzynastu lew, czyli brydżowe maksimum. W kontekście sportowym po raz pierwszy użył go w 1930 roku dziennikarz Atlanta Journal O.B. Keeler, opisując wyczyn golfisty Bobby’ego Jonesa – zwycięzcy wszystkich czterech najważniejszych turniejów w jednym roku.
Trzy lata później przed szansą na powtórzenie wyczynu Jonesa – ale już na korcie tenisowym – stanął Australijczyk Jack Crawford. Brakowało mu tylko triumfu w mistrzostwach USA, co skłoniło Johna Kierana, dziennikarza „New York Timesa”, do określenia potencjalnego osiągnięcia Crawforda mianem „szlema na kortach”. Kieran zapewne nie wiedział, że na taką samą metaforykę, i to wcześniej – już po wygranej tenisisty z Australii na Wimbledonie – zdecydował się Alan Gould, dziennikarz „Reading Eagle” z Pensylwanii. Jednak, jako że jego gazeta nie była tak poczytna, jak „New York Times”, za ojca określenia „Wielki Szlem” w kontekście tenisowym uważa się do dziś Kierana. Warto jednak docenić wszystkich trzech dziennikarzy. To ich kreatywność dała światu sportu jeden z najbardziej ikonicznych zwrotów.
Zgodnie z zasadami ILTF – i Coubertinowską filozofią olimpizmu – w turniejach pod egidą światowej federacji, w tym imprezach wielkoszlemowych, mogli brać udział jedynie amatorzy. Tacy tenisiści nie mogli otrzymywać nagród pieniężnych za triumfy, pobierać opłat za udzielanie lekcji, wiązać się kontraktami z promotorami ani rozgrywać płatnych meczów pokazowych. Z biegiem lat profesjonalizacja sportu stała się czymś oczywistym. Powstał więc równoległy świat tenisa. Tego zawodowego, który gwarantował zarobki, ale też zabierał szanse na uczestnictwo w turniejach Wielkiego Szlema oraz na reprezentowanie kraju w Pucharze Davisa.
Taki stan rzeczy utrzymywał się do 1968 roku. Wówczas ITLF dała krajowym federacjom wolną rękę do uregulowania kwestii amatorstwa i zawodowstwa. Narodziła się więc era open. Pierwszym turniejem wielkoszlemowym, w którym mogli zagrać wszyscy tenisiści, niezależnie od ich statusu, było French Open. Paryska impreza od pierwszej edycji rozgrywana jest na kortach ziemnych, Wimbledon – na trawiastych. Dzisiejsze US Open i Australian Open kojarzymy z nawierzchnią twardą, jednakże rywalizacja w USA od 1881 do 1974 roku odbywała się na trawie, a następnie przez trzy lata na mączce. Z kolei w Australii grano na kortach trawiastych aż do 1987 roku.
Wróćmy do początku artykułu: każdy tenisista marzy o triumfie w turnieju wielkoszlemowym, po prostu. Jako że apetyt rośnie w miarę jedzenia, wybitni specjaliści potrafią skompletować Karierowego Wielkiego Szlema. Czyli wygrać choć raz każdą z czterech imprez w danej konkurencji (singlu, deblu albo mikście). Na największych z największych czeka tenisowy Everest, czyli Klasyczny Wielki Szlem: triumf we wszystkich czterech turniejach w jednym sezonie. Takim osiągnięciem w grze pojedynczej może pochwalić się tylko pięcioro zawodniczek i zawodników: Don Budge (1938), Maureen Connolly (1953), Rod Laver (1962 i 1969), Margaret Court (1970) oraz Steffi Graf (1988). Niemiecka tenisistka jest również jedyną w historii zdobywczynią Złotego Wielkiego Szlema. W 1988 roku do czterech wielkoszlemowych zwycięstw dorzuciła bowiem także złoty medal olimpijski.
W ostatnich latach do grona triumfatorów Klasycznego Wielkiego Szlema mogli dołączyć Serena Williams oraz Novak Djoković. Ponosili jednak porażki w US Open. Amerykanka w 2015 roku sensacyjnie odpadła w półfinale z Robertą Vinci. Z kolei Serb w 2021 roku osiągnął finał, ale tam lepszy okazał się od niego Daniił Miedwiediew. Na półmetku obecnego sezonu Djoković ma na koncie dwa triumfy – w Melbourne i Paryżu. Będzie też głównym faworytem na wimbledońskiej trawie. A Iga Świątek? Jedynka kobiecego tenisa, choć w maju skończyła dopiero 22 lata, jest już w połowie drogi do skompletowania Karierowego Wielkiego Szlema. I znając jej determinację oraz zaangażowanie, na pewno powalczy o wzięcie kolejnych lew.
TEKST: GRZEGORZ KACZMARCZYK (CANAL+SPORT)