Z Półwyspu Iberyjskiego wieje ciepły wiatr. La Liga jest bardziej ofensywna i progresywna niż była jeszcze dwa lata temu.
Gdyby przed startem sezonu powiedziano dowolnemu kibicowi La Liga, że z dwóch zespołów: Girona i Almeria, jeden będzie na półmetku wiceliderem, a drugi już w zasadzie pewnym spadkowiczem i poproszono, by dokonał przyporządkowania, z pewnością nie wszyscy postawiliby na Gironę jako rewelację i Almerię jako rozczarowanie. Ta konstatacja dobitnie pokazuje nie tylko, jak wielkiego wyczynu dokonała drużyna z Katalonii, ale i w jak wielkie dziadostwo popadła ta z Andaluzji. Zresztą, nie była to udana runda dla ekip z tej części Hiszpanii. Trzy są w strefie spadkowej, jedna tuż ponad nią. I tylko Betis trzyma się z grubsza swojego miejsca. Ale po kolei.
Dziś ponad połowa hiszpańskich kibiców w ankiecie „Marki” wyraża pogląd, że Girona i owszem, może powalczyć o tytuł mistrza. To trafny osąd. Drużyna trenera Michela zaprezentowała bowiem w pierwszej części sezonu futbol wyrafinowany, zaawansowany taktycznie, na wskroś ofensywny. Zdobyła najwięcej w stawce, 46, bramek. Nawet z najlepszymi grała z otwartą przyłbicą i potrafiła ich zmóc, a jedyny przegrany w rundzie mecz, z Realem Madryt, był po prostu wyjątkiem.
Nie mając danych wielkich piłkarzy, lecz ich dopiero tworząc, lepiąc, Michel zdecydował się grać tak, jakby był Guardiolą w Barcelonie albo w City, posiadającym do dyspozycji gwiazdozbiór geniuszów. Jakże innych środków jął się skromny szkoleniowiec z Madrytu, by dogonić czołówkę La Liga, niż w Cholo Simeone w 2010 roku, objąwszy Atletico Madryt! Notabene, konfrontacja Girony z Atleti w ostatniej kolejce pierwszej rundy była wspaniałym, choć ciężko wywalczonym triumfem progresywnej myśli szkoleniowej nad futbolem archaicznym, prostackim.
Girona nie gra w pucharach, więc są szanse, że wytrzyma kondycyjnie sezon nawet lepiej od rywali. A posiada tyle wariantów gry, planów od A do F albo i G, że nie sposób się jej nauczyć. Doprawdy, wszystko jest możliwe. Ale byłoby bardziej, gdyby nie fakt, że w tym sezonie dwa zespoły biją rekordy punktowe.
Mistrzem półmetka — dzięki lepszej różnicy bramek od Girony — został oto Real, dla odmiany najlepiej w La Liga broniący (tylko 11 straconych goli). Warto przy tym wspomnieć, że gdyby mecze 18. serii zakończyły się w 85 minucie, Girona miałaby cztery punkty przewagi. No, ale nie skończyły się. A wiadomo, jak Los Blancos są mocni w końcówkach. Do połowy rundy zespół niósł na plecach Jude Bellingham. Potem ciężar przejęli inni. Ostatnie zwycięstwa zapewnili obrońcy. W sumie drużyna z Santiago Bermabeu nie zaprezentowała niczego nadzwyczajnego. Męczyła się nawet ze słabeuszami, a najlepsze mecze rozegrała akurat z Barceloną i Gironą. By zdobyć mistrzowo Hiszpanii, będzie wiosną potrzeba w Madrycie więcej dobrego futbolu.
Barca to dziwny przypadek. Poszczególni piłkarze grają w zasadzie dobrze, a cały zespól kiepsko i punktów brakuje. Robert Lewandowski ma na półmetku tej kampanii osiem goli, a rok temu miał czternaście. Gdyby te sześć brakujących odpowiednio porozrzucać, Barca byłaby liderem i teraz. Proste wytłumaczenie, może nawet prostackie, ale czy przypadkiem nie najtrafniejsze? A gdyby do tego jeszcze Marc-Andre ter Stegen był sobą sprzed roku? Przecież wtedy ekipa Xaviego także nie zachwycała, ale wygrywała po 1:0.
Cholo Simeone upiera się, by grać w upiornym, płaskim schemacie 1-5-3-2, przy którym jednym podaniem można minąć cały jego zespół. Stąd aż 23 stracone gole (sześć zespołów ma mniej). Stąd też cztery z rzędu porażki na wyjeździe w końcówce zmagań. I stąd brak szans na mistrzostwo i wielce niepewna kwalifikacja do Ligi Mistrzów. Ale Argentyńczyk przedłużył kontrakt do 2027 roku, więc może się upierać, na co mu się podoba.
Zespół z Civitas Metropolitano naciskał, by w końcu dogonić Athletic, tak świeży, piękny i ofensywny, jak nie był od kadencji Marcelo Bielsy, czyli od dekady. Ernesto Valverde tchnął życie w starszawą damę, jaką Lwy przypominały od dawna. To dzięki jego decyzjom taktycznym i technikom motywacyjnym bracia Williamsowie osiągnęli życiową formę, a od nich wszystko zależy.
Sociedad notorycznie remisuje, ale to dlatego, że wszystkie siły zostały tam rzucone na Ligę Mistrzów, gdzie txuri-urdin zadziwiają Europę; w krajowej obowiązuje minimalizm. W sumie słusznie. Kadra jest wąska, a lepiej zjeść spokojnie króliczka już złapanego, niż gonić kolejnego. Królem remisów pozostaje jednak Betis, który zaliczył ich dziesięć. Verdiblancos gorzej spisali się w pucharach, spadli z Ligi Europy do Ligi Konferencji. Jedyne, na co ich stać, wobec braku pieniędzy na transfery, to człapanie do mety z nadzieją, że w każdym meczu zagrają na zero z tyłu i jednego gola wcisną.
Ciekawe, czy w drugiej części sezonu ktoś zagrozi siedmiu opisanym powyżej zespołom ze strefy pucharowej? Będzie to zadziwiająco pragmatyczne i defensywne, ale też dobre technicznie Las Palmas Garcii Pimienty? Waleczne Getafe Jose Bordalasa? Nieobliczalna, co tydzień inna, młoda Valencia Rubena Baraji? Raczej nie Rayo, które po odejściu kilku zawodników i stracie trenera miało spaść z ligi, a utrzymuje się, dzięki jakiemuś diabelstwu chyba, w środku tabeli. Raczej też nie gerontokratyczny Villarreal ani nie sparszywiała w porównaniu z poprzednim sezonem Osasuna. A reszta może marzyć tylko o utrzymaniu.
Tuż nad strefą spadkowa znalazła się Sevilla, tak jak Villarreal prowadzona w rundzie jesiennej przez trzech trenerów. Kibice i szefowie tego klubu, na czele z nowym prezydentem, winni się rozstać z marzeniami o wielkości i porzucić pamięć o niedawnych przewagach zespołu, bo one tylko mogą przeszkodzić w akceptacji nowej rzeczywistości. Takiej, że na kilka lat najmniej Sevilla wypada z okolic strefy pucharowej, bo nie ma na nią ani składu, ani pieniędzy, ani pomysłu. W ostatniej kolejce nad kreskę wydobyła się Celta. Powrót Rafy Beniteza do La Liga okazał się bolesny, ale też trzeba przyznać, że jego przyzwoicie na ogół grający zespół dotknęły wszystkie możliwe nieszczęścia.
Almeria już spadła. Cudów nie ma. W tym zamożnym klubie przepłacano ostatnio za miernych grajków, wierząc, że jeśli piłkarze są drodzy, to muszą być i dobrzy. Nie będzie to pierwszy w futbolu przypadek zadławienia się pieniędzmi. Granada będzie się jeszcze szarpała, ale to też zespół bez idei i pomysłu. Na trzeciego spadkowicza wygląda Cadiz, duszony defensywną taktyką przez strachliwego trenera Sergio.
W sumie z Półwyspu Iberyjskiego wieje ciepły wiatr. La Liga jest bardziej ofensywna i progresywna niż była jeszcze dwa lata temu. Dziś jej trendsetterem jest Michel, a nie Jose Bordalas. To dobra zmiana. Dlatego życzmy Gironie mistrzostwa. Byłoby ono dla hiszpańskiej piłki chlebem na jutro i na długie pojutrze.
AUTOR: LESZEK ORŁOWSKI (CANAL+SPORT)